Kim jest Bóg w moim życiu?

 Autor: dr Łukasz Kołoczek

Rozpocznę od wyjaśnienia tego epitetu, który anonsuje moje wystąpienie, a więc słowa „nieortodoksyjny”. Urodziłem się jako katolik, przez dłuższy czas mojego życia byłem gorliwym katolikiem i do pewnego stopnia pozostaję nim do dziś.

W jakim zatem sensie jestem nieortodoksyjny?

Wydaje mi się, że ludzie powinni stawać się dorośli. Wszyscy chyba tak myślą, jeśli chodzi o nasze codzienne życie. Człowiek dorasta, opuszcza dom, zaczyna żyć na własny rachunek. Cieszy się swoimi sukcesami, ale też płaci za swoje błędy. Nie oczekuje, że zawsze gdy podwinie mu się noga, będzie obok niego stał ojciec lub matka i dołoży mu stówkę albo pójdzie do znajomego załatwić mu pracę. Mało tego, dorośli ludzie po pewnym czasie zaczynają sami opiekować się swoimi rodzicami, którzy się starzeją, niedołężnieją i sami potrzebują troski. To wydaje się naturalna kolej rzeczy. Dlaczego jednak nie dzieje się tak w przestrzeni naszej wiary?

Chodzę ostatnio z moim synem na msze święte dla przedszkolaków. To jest dla mnie doświadczenie odkrywcze. Zupełnie niezwykłe. To są msze, na których nikt nie udaje, że chodzi tylko o dobre wychowanie przedszkolaków. Ksiądz głosi kazania dla dzieci: zachęca ich w bardzo obrazowy sposób, żeby byli grzeczni, słuchali rodziców, troszczyli się o dziadków, nie bili kolegów itd. Jezus, Maryja i święci pełnią tu rolę przykładu, Bóg autorytetu i wielkiego wychowawcy. Wszystko utrzymane jest w języku dziecięcym, z dużą ilością zdrobnień. Ale czy msze dla dorosłych nie wyglądają tak samo? Oczywiście pomijając ten dziecięcy anturaż? Czy w chrześcijańskim kaznodziejstwie nie chodzi o to, aby wychowywać wiernych na dobrych ludzi? Chodź do kościoła, odmawiaj modlitwę, zachowuj posty, bądź dobry dla swojej rodziny, męża lub żony, dla swoich dzieci, w pracy bądź sumienny, nie kradnij i nie cudzołóż, nie przeklinaj i nie używaj przemocy. Dorosły w kościele wcale nie jest dorosły. Ksiądz mówi mu, co ma, a czego nie ma robić. Powołuje się przy tym na autorytet Pisma, Kościoła, samego Pana Boga.

Tymczasem Paweł zapisał w jednym ze swoich listów: „do wolności wyswobodził was Chrystus”. Wprawdzie dodaje za chwilę, aby tej wolności nie wykorzystywać do schlebiania swoim żądzom. Ale jednak nie wycofuje się z wolności. Według mnie wolność jest głównym przesłaniem Pawła. Wolność jest bowiem warunkiem miłości. Jeśli niewolnik kocha swego pana, to w tej miłości jest coś niestosownego. Żeby kochać drugiego człowieka, trzeba być wolnym. Jest taki fragment w Liście do Rzymian, w którym wierni zadają pytanie Pawłowi o to, czy mogą spożywać mięso ofiarowane bożkom. Odpowiedź Pawła jest bezcenna. On traktuje członków Kościoła w Rzymie jak dorosłych ludzi. Róbcie, co chcecie. Jedyny warunek jest taki – nie zgorszyć brata. Jedz to mięso, jeśli nie jest to gorszące dla drugiego. A jeśli twój bliźni jest małej wiary i widzi w tym zło, to powstrzymaj się od jedzenia. Czy Paweł namawia do hipokryzji? Do robienia czegoś na pokaz? Do zachowywania postów, gdy inni ludzie patrzą, a pałaszowania, gdy nikt nie widzi? Myślę, że nie. Nie piję alkoholu przy moich dzieciach, ani im go nie daję, ale nie jestem abstynentem. Raczej dorosłym człowiekiem, który wie, że jego działania mają konsekwencje. Czy ktoś zabronił mi picia alkoholu przy dzieciach? Nie, nie jestem nikomu posłuszny, nie potrzebuje od nikogo pouczenia w tej sprawie. Wolno mi to i to, a jednak wybieram coś, co będzie korzystne dla moich dzieci.

Nazwałem się nieortodoksyjnym chrześcijaninem dlatego, że uważam się za dorosłego człowieka. Nie chcę, aby mój proboszcz, ksiądz z ambony, biskup czy papież mówili mi, co mogę robić, a czego nie mogę. Żeby nie być gołosłownym, przykład. Polski episkopat wystosował jakiś czas temu list do wiernych zakazujący im udziału w akcji „przekażmy sobie znak pokoju”. Mniejsza o to, jak oceniamy tę akcję (choć ja akurat jestem jej gorącym zwolennikiem). Chodzi o to, że episkopat potraktował wiernych tak, jak ja traktuję mojego sześcioletniego syna. On ma sześć lat i nie wie, jakie będą konsekwencje jego czynów. Więc zabraniam mu rzucać piłką w domu. Bo rozbije żyrandol. On nie potrafi jeszcze tego zrozumieć. Wydaję zakazy, ustalam prawa domowe. To trzeba, tego nie wolno. Ale za dziesięć lat moich nakazów będzie mniej, a za piętnaście nie będzie ich w ogóle. Biskupi tymczasem nie pozwalają dojrzeć swoim „owieczkom”. Oni sądzą, że wiedzą lepiej od zwykłych ludzi.

W tej dojrzałości, o której mówię, nie chodzi tylko o praktyczne sprawy. O to, co wiernemu wolno, a czego nie. Chodzi również o to, czy wolno wierzącym wiedzieć więcej o świecie niż kapłanom Kościoła. W średniowieczu szkoła była kościelna, podobnie nieco później uniwersytet. Dopóki nauka zarezerwowana była dla duchownych i tych, których oni dopuszczą do wiedzy, było jakoś usprawiedliwione to, że duchowny wie lepiej, jak jest. Ale te czasy się skończyły. Ksiądz zasadniczo nie zna się na naukach szczegółowych, nie zna się medycynie, nie zna się na prawie. Mało tego, jest wielu chrześcijan, którzy znają się lepiej od księży na filozofii. Dlaczego więc ksiądz ma mówić wiernym, jaki jest świat? Na całe szczęście od jakiegoś czasu księża wiedzą, że nie powinni wypowiadać się na temat budowy świata, bo fizyka już dawno przestała być częścią teologii. Ale wciąż psychologizują, socjologizują, antropologizują itd. Nie chodzi mi o to, że nie wolno księdzu znać się na jakiejś dziedzinie wiedzy, albo ją oceniać tak czy inaczej. Wolno mu, bo jest dorosłym człowiekiem. Ale czy wolno mu wymagać ode mnie, abym był mu posłuszny wtedy, gdy wypowiada się na tematy metafizyczne?

Tu przechodzę do zasadniczego pytania. Pytania o Boga. Jestem filozofem i znam wiele filozoficznych koncepcji na temat Boga. Wiem, jaką rolę odgrywa Bóg w wielu, być może nawet we wszystkich systemach filozoficznych. On jest zwornikiem, który gwarantuje to, żeby ten lub inny system filozoficzny się nie rozsypał. Bardzo lubię się przyglądać tym konstrukcjom. One wiele mówią o ludziach, którzy je wznoszą i o czasach, w których powstały. Są pomnikami ludzkiej myśli. Lubię je podziwiać. Ale od dawna już nie przychodzi mi do głowy myśl, aby w któregoś z nich – w któregoś z bogów filozofii – wierzyć. Heidegger mówił o bogu metafizyki, że przed nim nie można tańczyć.

Jeśli uwierzycie mi Państwo na słowo i przyjmiecie za moją namową tezę, że filozofia zajmuje się tym, co istnieje, czyli bytem, oraz tym, co znaczy, że coś istnieje, czyli samym istnieniem lub byciem, to zgodzicie się również z tezą, że kwesta tego, czy Bóg istnieje czy nie, jest kwestią metafizyczną, filozoficzną. A jeśli przed chwilą powiedziałem, że nie wierzę w Boga filozofii, no to wcale nie znaczy, że nie mam Boga. Nie wierzę w tego Boga, którego istnienie dowodzi Anzelm z Cantenbury lub Tomasz z Akwinu, nie wspominając już o Pascalu, który zaproponował pewien rachunek prawdopodobieństwa, z którego wychodzi, że niezależnie od tego, czy Bóg istnieje czy nie, bardziej opłaca się przyjąć, że istnieje. Nie wierzę też w Boga, który – jak twierdzi Nietzsche – jest martwy. Te konstrukcje metafizyczne, w których Bóg – tak lub inaczej pomyślany – spełnia kluczową rolę, są wspaniałe, wewnętrznie spójne. Ale żadna z nich nie jest wyłącznie prawdziwa. To są konkurujące ze sobą opisy świata, w którym żyjemy lub w którym kiedyś się żyło. Prawdziwe w jakimś zakresie, w jakimś aspekcie. Nie sądzę, że muszę wybierać, czy rację ma św. Tomasz z Akwinu czy Hegel. Pomimo to nie jestem ateistą. Ateizm też jest pewną opcją metafizyczną. Może być też ciekawy, zwłaszcza jako krytyka religii, jako krytyka metafizyki zbudowanej na pewnym obrazie Boga.

Istnieje jednak w zachodniej cywilizacji pewna tradycja, dziś nieco zapomniana, choć wciąż żywa. Tradycja teologii apofatycznej. Jej główną zasadą jest to, że Boga nie da się z niczym porównać, z niczym, co jest na świecie. Jeśli za miarę istnienia przyjęlibyśmy cokolwiek z tego świata, to lepiej, prawdziwiej powiedzieć, że Boga nie ma. Bo mówiąc, że jest, umniejszamy jego dostojeństwa. Bo kiedy mówimy, że Bóg jest, mówimy, że jest bytem. Zapewne najdoskonalszym spośród bytów, ale jednak bytem. To uchybia jego godności. Tylko bezbożnicy mówią, że Bóg mógłby w jakimś sensie być podobny do szklanek, garnków, gór, mórz lub ludzi. Prawdziwie pobożni ludzie mówią, że Bóg nie jest jak coś, co jest. Jestem zwolennikiem tej tradycji, choć również nieortodoksyjnym. Wzbraniam się przed gestem, który teologowie apofatyczni dawnych czasów zawsze wykonywali, to znaczy przed gestem uwznioślenia: mawiali oni – jeśli bóg nie istnieje tak, jak cokolwiek na świecie, to znaczy, że istnieje on w sposób najdoskonalszy, nieporównywalny z czymkolwiek, co znamy. Ustaliwszy to, apofatycy zaczynali budować swoją metafizykę. Piękną. Wyrafinowaną. Ale jednak metafizykę.

Ja zatrzymuję się w pół drogi. Nie chcę rozważać, czy mój Bóg istnieje czy nie, i co to znaczy dla ogólnej struktury świata. Nie potrzebuję tego, ponieważ jest Mesjasz-Jezus. „Obraz Boga niewidzialnego”. Jezus poucza o Bogu. I cóż jest esencją tego nauczania? „Bóg jest miłością”, mówi Jan Apostoł. A Paweł, który kilkukrotnie powtarza naukę Jezusa z Ewangelii, że całe prawo zawiera się w dwóch przykazaniach miłości Boga i bliźniego, powtarza tę naukę niedokładnie, ponieważ streszcza całe Prawo Starego Przymierza w przykazaniu miłości człowieka. Istota chrześcijaństwa zawiera się w tym jednym przykazaniu: miłości bliźniego. To samo powtarza Jan: kto nie miłuje, ten nie zna Boga, kto trwa w miłości, przebywa w Bogu. To wszystko, co trzeba wiedzieć o Bogu. Miłowanie człowieka zawsze jest już miłością Boga. A kto kocha jakiegoś Boga, jakiś obraz, jakąś koncepcję Boga, a nie kocha człowieka i występuje przeciw niemu, ten nie zna Boga.

Taki jest mój Bóg – ma twarz drugiego człowieka. Jakiegokolwiek drugiego. Po prostu innego. Także obcego. Być może również wrogo do mnie nastawionego. Nie oszukujmy się – człowiek bywają dla człowieka wilkiem.

Zawsze gdy zdobywam się na gest miłości – nie ważne czy zgodny z prawem czy nie – to Bóg się zjawia. Zawsze gdy doznaję od innego gestu miłości, zwłaszcza bezinteresownej, wtedy Bóg istnieje. Ale kiedy zwycięża moje ja, kiedy odmawiam drugiemu miłości, kiedy chronię siebie, moją rodzinę, moją wspólnotę kosztem innego, obcego, wtedy Boga nie ma. Bo nie ma miłości. Powiem otwarcie: na naszym świecie Bóg bywa, ale dopóki jesteśmy ludźmi, to znaczy dopóki wynajdujemy wartości ponad bezinteresowną miłość do innego, to Boga pośród nas nie ma.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.