Grzegorz Woźniak (1955 – 2019)

      Bohaterowie serialu „Down`s the Roads”: osoby z zespołem Down`a  „chowają się” przy Grzesiu: tylko momentami potrafią być sobą, odgrywając najczęściej wytęsknione społeczne wzorce. Grzegorz był sobą zawsze z dobrymi ale i nie rzadko z przykrymi tego konsekwencjami . Czułość połączona z lojalnym kumplowaniem przeplatały się u niego z upartością do kwadratu.  Słów używał rzadko, za to miał przebogaty repertuar gestów wyrażających uczucia. Jego przebogata uczuciowość znalazła swoje ujście w szczecińskiej  wspólnocie międzynarodowego ruchu „Wiara i Światło” do której trafił wraz z mamą niemal na samym początku. Grześ kochał życie!

Mieszkał z mamą Marią w secesyjnej kamienicy w stylu fine de siecle w Śródmieściu Szczecina z obowiązkowym poniemieckim pianinem i zachowanymi stylowymi gzymsami pod wysokim na 3,5m sufitem. Do dziennego ośrodka nie uczęszczał, gdyż jak skwitowała to jego mama: -Grzegorz zbyt późno wstaje! Wychowywał się z mamą  i starszym bratem. Ojciec tak nieszczęśliwie poślizgnął się we własnej piekarni, którą mieli w piwnicy pod  swoim mieszkaniem, że doznał śmiertelnego wylewu. Na głowie żony został  rodzinny biznes i dwójka dorastających synów. Maria zarządzając piekarnią nie miała czasu na subtelności: Grzegorz robił to wszystko, co było  jej programem dnia. Kiedy zamknęła piekarnię, w licznych wolnych chwilach puszczała na gramofonie czarne krążki z muzyką lat 60tych. Muzyka pozwalała na krótko zapomnieć o samotności.

Ostatnie lata życia Grzegorza naznaczone były dramatem zmian. Kiedy kamienica poszła do kapitalnego remontu -przymusowa przeprowadzka do blokowego mieszkania. Niebawem ujawniony Alzheimer u mamy i dochodząca opieka ze strony brata Ryszarda. Po śmierci mamy -przeprowadzka do domu brata pod Szczecinem. Grzegorzowi i Ryszardowi było wtedy dane na powrót odkrywać braterskie więzi. Po latach Ryszard – w trosce o zdrowie brata- oduczył go palenia, bratowa i bratanek otoczyli go czułą opieką w dniach kiedy stał się już głęboko niesprawnym człowiekiem! Na pogrzebie wszyscy ze łzami żegnali Grzegorza , serdecznego druha, miłośnika Życia! Tam Grzegorzu –w to wierzymy-będziesz już  mógł celebrować Życie, chwila po chwili.

– W domu miał swój fotel na którym godzinami przesiadywał z ulubionym tygodnikiem „Żołnierz Polski” w rękach(póki jeszcze wychodził) popijając zalewaną po turecku kawę. Nie tyle go czytał, co przeglądał zdjęcia z kolejnych numerów urządzając  przerwę „na dymka”(razem z mamą byli namiętnymi palaczami „Klubowych”). Kochał żołnierski etos.  Kiedy w trakcie obozu w Łysogórkach odwiedzaliśmy cmentarz w Siekierkach obowiązkowo wchodził na muzealny czołg rzucając skrótowo hasła z ulubionego serialu: „Janek”, „Szarik”. Podczas ceremonii komunii w lokalnym kościółku odchodząc od ołtarza nieodłącznie salutował!

– Grzegorzowi  brakowało na co dzień towarzystwa „od serca”. Tęsknił cały czas za wspólnotą, nie zdając sobie sprawy, że tam właśnie odnajdzie miejsce, gdzie można  żyć „na całego”. Wyszło to po wielu latach: w czasie zamykania kolejnego wakacyjnego obozu wspólnoty „Zorza” w Startych Łysogórkach umyślił sobie , że nie wraca już do domu. Za żadne skarby nie chciał wejść do samochodu. Musieliśmy użyć męskiej siły by znalazł się w samochodzie. Problem powtórzył się kiedy trzeba było wysiadać … Człek był z niego uparty. Narobił wstydu zarówno nam jak i mamie , która z bramy temu się przyglądała.

Szaleństwo i fantazja jakie okazywał w zabawie były jego znakiem rozpoznawczym: w tańcu delikatny i czuły wobec partnerki- na powitanie zawsze całował kobiety w rękę, za perkusjonaliami-istny showman. Pamiętne zdarzenie miało miejsce w 1987r.(?)na obozie wspólnotowym w Raduniu. Odwiedziła nas  wówczas ekipa przyjaciół z Belgii z ojcem Robertim, ówczesnym dyrektorem Domu l`arche w Brukseli na czele. Kiedy zbliżał się moment  odjazdu gości busem, Grzegorz uderzając rytmicznie  tamburino w pewnym momencie wrzucił je przez uchylone okienko do …środka pojazdu. Tak sobie umyślił pożegnanie! Pozostaną na zawsze w pamięci jego cygańskie, taneczne podrygi przy ognisku!

– Nie pojęta była w nim obsesja śmieci: kosz na obozie musiał być zawsze pusty, w domu- wyrzucał papiery (ważne i nieważne) do dołu prześwietlającego okno piwniczne doprowadzając mamę i brata do szewskiej pasji. Wychodził nawet z pojedynczym papierkiem. Za nic miał ekonomię, kalkulacje. Chciał mieć swój udział w domowych obowiązkach i tyle, ale na własnych zasadach- wolny ptak!

– Miewał wyborne poczucie humoru. Podczas posiłku na pytanie: – Co ci Grzesiu podać? -odpowiadał: – Żółte! , a następnym razem: -Białe (twarożek-d.a.)poproszę! Lubił towarzyszyć we wspólnotowych zakupach, bo wiedział, że zawsze coś ugra dla siebie: a to paczkę fajek, a to colę lub lodzika. Grzegorz często przywoływał  hasłowo jakąś piosenkę poprzez skrót myślowy np.: „parówki”, a chodziło mu w tym przypadku o stary przebój J.Rawik „Kwitnące jabłonie – Świat nie jest taki zły…”, gdzie w tekście pojawiają się rzeczywiście: parówki! Takie to kalambury były jego autorstwa!

– Nie umiejąc pływać rzucał się w wodę niezależnie od głębokości narażając swego opiekuna. Brawura granicząca z głupotą – określiłby nie jeden. Był zawsze ufny, nie przewidywał, że może mu się coś złego przydarzyć. Mierzył siły na zamiary.

– Lubił poddawać się zabiegowi golenia ręczną golarką: był bardzo łasy na delikatny dotyk! Osobę z którą się zaprzyjaźnił obdarowywał czułym dotykiem ale  z poszanowaniem jej intymności. Być może opracowany przez siebie repertuar gestów czułości ratował go przed nieznośnym brakiem seksualnych kontaktów…

– Mimo sporej nadwagi był bardzo wysportowany: precyzyjnie operował piłką, sprawnie skakał czy  przełaził przez płot zadziwiając nie jednego z nas.

W to co wierzył – skrupulatnie wypełniał!

Opr. Arek Więcko, przyjaciel ze wspólnoty

Brak możliwości komentowania.