Panel w sesji przedobiedniej – relacje

Panel w sesji przedobiedniej – relacje

prowadząca: red.Wiesława Piećko

 

Wiesława Piećko:  Próbując ośmielić Państwa do zadawania pytań chciałabym na początku rozwiać własne wątpliwości jakie nasunęła mi konferencja pana Zbigniewa Nosowskiego: Powiedział Pan o pewnym dualizmie w którym Pan tkwi. To znaczy z jednej strony, gdy jest Pan na obozie ze wspólnotą „Wiara i Światło” i uczestniczy w życiu na zwolnionych obrotach, doświadcza Pan miłego stanu „nierobienia nic”. Z drugiej zaś strony funkcjonuje Pan przecież w świecie ciągłej rywalizacji, w codzienności , która wymaga walki, siły, konkurencyjności. Jak to można pogodzić?

–  Zbigniew Nosowski:  Ja bym bardzo  chciał, żeby to był nie dualizm czyli rozdarcie, ażeby to raczej  było napięcie. Oczywistą rzeczą jest, że żyjemy w świecie po grzechu pierworodnym i nasz świat nie będzie idealny. Nie jest  możliwe żeby tutaj, po tej stronie śmierci przeżyć to co będzie po tamtej, czyli te wspólnotę niebiańską. Dlatego wierzę, że nie jest to dualizm, to znaczy, że nie kieruję się innymi wartościami w tym swoim życiu codziennym, kiedy to muszę się bardziej interesować  wielkimi problemami, a nie konkretnym człowiekiem. I wierzę, że jest możliwe dawanie świadectwa – w tym „normalnym” świecie- wartościom, które wynosimy ze spotkania ze słabością. Że jest to możliwe, to najlepszym dowodem jest chociażby to przedsięwzięcie w którym uczestniczymy. To, że ono nie przypadkowo odbywa się , nie gdzieś w jakiejś małej, zamkniętej sali parafialnej, ale na Zamku Książąt Pomorskich. Chociaż plakatów Arek nie mógł wieszać w centrum Szczecina, to jednak wisiały one w wielu miejscach. To, że media informowały już i będą informować jeszcze. I to, że w takim normalnym dyskursie publicznym pojawia się prowokujące stwierdzenie: silny potrzebuje słabego. Oczywiście to nie jest takie proste.  Wolałbym żyć może cały czas na takim obozie, ale mam poczucie, że jestem powołany do czego innego. Zresztą sam Jean Vanier kiedyś opisywał w jednej ze swoich książek taką sytuację, jaka miała miejsce na jednym z wyjazdów ze swoimi niepełnosprawnymi intelektualnie przyjaciółmi. Oni spali dłużej, a Jean w tym czasie biegał na poranne modlitwy do pobliskiego klasztoru benedyktynów, zostawał tam z mnichami dłużej na wspólnym śniadaniu. Po czym wracał do swoich podopiecznych, gdzie panował rozgardiasz, mnóstwo problemów. Zastanawiał się: czy może zostać w tamtym świecie,  bardziej wyidealizowanym? I od razu dawał sobie odpowiedź: skoro Pan postawił go w konkretnej wspólnocie osób., to ma w niej trwać bez idealizowania!

Elżbieta Linartowicz: Do księdza Woronieckiego: nie o słabości, o sile, a o godnym odchodzeniu i o informowaniu chorego o jego jednostce chorobowej. Doświadczyłam tego kilka lat temu, kiedy moja mama odchodziła. Środowisko  mówiło: mów-nie mów, mów-nie mów, a ja byłam wciąż w takim bębnie w którym nie wiedziałam co zrobić. Rewelacyjna pani, która przechodziła obok zwróciła się do mnie: czy pani już powiedziała?, bo jak nie to ja powiem! Wiedziałam już, że muszę powiedzieć. Rzeczywiście przyszło światło: mamusia  słabła i nagle omdlewając spytała : co mi jest? Kiedy odeszła, od tamtej pory dużo rozmawiałam z młodzieżą o odchodzeniu, o śmierci. Trudny temat, zafałszowany i taki niezbyt oczywisty. A jednak ten czas dla obydwu stron jest czasem zbawiennym. Czy mówić?

ks. Leszek Woroniecki /pallotyn/:  Myślę, że pytanie jest otwarte. Są różne szkoły. W różnych krajach można zaobserwować, że pozycja lekarzy jest bardzo różna. Są tendencje żeby bardziej informować, bardziej nie informować. W naszej logice hospicyjnej mamy założenie, że informujemy. Natomiast są też pewne metody informowania o tym. Wiadomo, że bardzo trudno jest w sposób brutalny, jednorazowy powiedzieć choremu: umierasz! Raz , że nigdy nie jesteśmy Panem Bogiem i nie wiemy. Możemy oceniać z medycznego czy ludzkiego punktu widzenia, że ta śmierć się zbliża. Powiedzieć radykalnie: umrzesz jutro czy pojutrze nie można! Są też pewne metody rozmowy z chorym, które pozwalają stawiać pewne pytania i przygotowywać go powoli. Są tak zwane strzały ostrzegawcze, które chcą wywołać temat u chorego, który nie chce o tym mówić. Natomiast ja miałem kilka przypadków osób, które absolutnie nie chciały. Które tak wypierały informacje o swojej chorobie i śmierci, że właściwie do końca nie wiedziały. Ja się nie zdecydowałem, żeby im na siłę te informację przekazać. Natomiast moje głębokie przekonanie i jako człowieka i jako księdza każe mi powiedzieć, że jest to bardzo ważna prawda. Jeżeli spojrzymy na śmierć trochę inaczej niż patrzymy obiegowo. Jeżeli spojrzymy na śmierć jako na jeden z najważniejszych momentów naszego życia. Dlatego właściwie, że to jest  finał do którego my dorastamy,  do którego ciągle się zbliżamy. Jeżeli dzisiaj podkreśla się tak wielką potrzebę wolności i decydowania o sobie, to my nie mamy prawa nie przekazać  informacji choremu o tym , że jego życie zbliża się do końca. Dlatego, że ja również czułbym się oszukany gdyby mnie tego nie powiedziano. Nie mamy prawa zatrzymywać tej prawdy. Chyba, że ktoś absolutnie nie chce jej usłyszeć. I  wtedy też nie mamy prawa na siłę jej przekazywać. Śmierć jest zbyt ważnym momentem. My w szczecińskim hospicjum domowym i stacjonarnym obejmujemy opieką rocznie około tysiąca osób, a z tego „odchodzi” około sześciuset. To jest dużo. Jeżeli widzi się sposób „odchodzenia” tych, którzy wiedzą i mają czas by się do tego przygotować i tych co nie wiedzą, to też można wyciągnąć wnioski, że warto taką prawdę o sobie poznać wcześniej. Mamy do tej wiedzy o sobie  prawo. Jesteśmy też zobowiązani do informowania chorych w taki sposób, żeby oni do tej prawdy dojrzewali. Zbyt ważny to moment, żeby nie odnieść go do praw wolnościowych jak i do godnego umierania człowieka. To może się ziścić, jeżeli się wie. Ale to już temat na osobne sympozjum.

W.P.: Często jak rozmawiam z osobami niepełnosprawnymi, to mówią mi, że czują się obywatelami drugiej kategorii. Zastanawiam się co możemy zrobić, żeby tego typu głosów było jak najmniej. Przez ich doświadczenia przebija smutek. Tym bardziej – korzystając z okazji – chciałam serdecznie podziękować pani Jadzi Markur. Jeśli się jest już na takim etapie drogi duchowej, że można z takim dystansem i z takim humorem mówić o swoich słabościach, to stają się one w sposób oczywisty siłą. I wtedy jak ten magnes  przyciągają innych do siebie. Co Państwo na to?

Z.N.:  Jeszcze jedno zdanie o tym paradoksie siły i słabości w duchu nie idealizowania słabości. Szczególnie akcentował to w swojej wypowiedzi Tadeusz Sobolewski. W paradoksie słabości, która może stać się siłą istotne jest to, że jednocześnie słabość pozostaje nadal słabością. To nie jest tak , że słabość znika i nagle mamy siłę. To jest kwestia interpretacji tego  co robimy z tą słabością. Jeśli umiemy ją przekształcić w siłę, to ona pozostając słabością – w tym wymiarze w jakim jest namacalnie obecna: fizycznym, intelektualnym, jakimkolwiek innym – może stać się naszą siłą w innym wymiarze: duchowym, emocjonalnym, praktycznym. Jednocześnie nie przestaje być słabością!

ks. L.W.: Jeszcze w temacie samych  barier. Myślę, że  pewnym rozwiązaniem jest chyba prawda. Na zasadzie, że słabość pozostaje słabością i pewne ograniczenia, które wynikają choćby z naszej kondycji fizycznej – czy to się nam podoba czy nie – takimi pozostaną. Mówię to jako człowiek zdrowy, pełnosprawny. Rozumiem zarazem osoby niepełnosprawne, które mówią :  zróbcie coś, żeby nam życie ułatwić. I wiem, że my mamy wobec nich ten obowiązek. Czasami mam problem ze zrozumieniem osób niepełnosprawnych, które chcą żyć  i działać tak jak osoby pełnosprawne, albo jeszcze więcej. Nie wiem czy na zasadzie udowodnienia czegoś? Dlatego się temu dziwię, bo jest to oznaka braku realizmu i  prawdy o sobie. Nie wiem czy to nie jest na tej samej zasadzie oparte jak w przypadku umierania – wypierania informacji o śmierci. Podobnie  następuje tu wypieranie prawdy o tym, że mój stan sprawności jest taki a nie inny. Każdy z nas doświadcza jakiś ograniczeń. Pojawia się kwestia akceptacji swoich ograniczeń,  które prawdopodobnie nie znikną i to jest właściwy punkt wyjścia. A potem dalszym krokiem jest budzenie wrażliwości społecznej na to, że my –w cudzysłowiu  „silni” – mamy faktycznie zrobić wszystko, żeby tym którzy są od nas „słabsi” umożliwić życie na jak najlepszym poziomie. Ale nie da się tego sprowadzić na te same poziomy I nie ma chyba takiej potrzeby! I tutaj musi być zrozumienie i jednych i drugich, czyli osób które domagają się tych swoich praw i tych co o te prawa dbają. Trzeba rozpoznać swoje rzeczywiste ograniczenia – stanąć w prawdzie.

Pani Władysława – uczestnik: Chciałam swoje pytanie skierować do księży. Skoro mówimy o poczuciu bezsilności, o tym silnym i tym słabym. Są osoby cierpiące i to bardzo. Ci chorzy nie wytrzymują z bólu, proszą o eutanazję. Rodzina stoi obok bezsilna. Człowiek jest bezradny i nie wie co ma robić? Co ma odpowiedzieć?

ks.L.W. :  Chcę od razu określić moje stanowisko, żeby było ono jasne: jesteśmy za życiem. Eutanazja jest to akt zabicia. Jest to akt odebrania komuś życia. Natomiast można zrozumieć, że w obliczu cierpienia i w obliczu bólu w chorym może zrodzić się prośba: odbierzcie mi życie. Ja przez parę lat pracy w hospicjum miałem kilka takich próśb, tylko kilka. Tylko dwie z nich trwały przez cały czas trwania choroby, natomiast pozostałe prośby rodziły się w sytuacji bólu i znikały kiedy potrzeby chorego mogły zostać zaspokojone. W momencie kiedy udało nam się osłabić lub wyeliminować ból. Kiedy chory odzyskiwał takie utracone poczucie godności z reguły wracała też chęć do życia. Cała operacja, którą my wykonujemy w hospicjach sprowadza się po pierwsze do załagodzenia bólu. Właściwie trudno mówić choremu o czymkolwiek innym, kiedy towarzyszy mu nieustający ból. Znamy choćby przewlekły ból zęba, który nas paraliżuje. Drugim elementem nad którym pracujemy z chorym jest utrata poczucia godności, co sprawia, że nie chce on być ciężarem i chce jak gdyby stąd odejść. Zaczynamy od powtarzania choremu: masz prawo być takim, a my jesteśmy po to żeby ci pomóc. I to też – myślę –  może powtarzać  rodzina. Chory słysząc to na początku nie od razu nam wierzy, kiedy mówimy: ja cię rozumiem, ja jutro mogę być  taki sam jak ty, przyjmij moją pomoc. Zawsze opowiadam taki przypadek, na potwierdzenie, że są różne prowokacyjne zachowania chorych. Wyobraźcie sobie państwo, że jesteście wolontariuszem w hospicjum i karmicie chorego. Nagle  chory  wytrąca wam talerz z ręki i się śmieje! Co robimy? Otóż przynosimy drugi talerz i karmimy chorego dalej. Sytuacja się powtarza i drugi talerz wędruje na podłogę, a chory znowu się śmieje. Co tym razem robimy? – idziemy po trzeci talerz. Z reguły przy trzecim talerzu ten chory zaczyna się zastanawiać co się dzieje? Że nie nakrzyczeli na mnie, nie przywiązali mnie do łóżka, ż nie odeszli ode mnie. I takimi drogami zaczyna do niego trafiać sygnał, że może on się dla nas jednak liczy, mimo, że jego ciało się deformuje, że on jest od nas zależny. Dociera do niego prawda, że jest osobą dla nas ważną. Taką drogą następuje odbudowywanie  poczucia godności i budzi się chęć do życia, mimo choroby i z chorobą. Powraca realizm, że zdrowie co prawda już nie wróci ale , że każdy dzień warto przeżyć, jeżeli będą stały za tym drobne gesty. Byłem świadkiem takich małych cudów powodowanych przez drobne gesty. Na przykład w kwestii jedzenia  napotykamy na barierę, kiedy chory „nowotworowy”, który bierze morfinę dla uśmierzenia bólu  odczuwa brak apetytu, wymioty, nudności. Wystarczy przełamać syndrom „szpitalnej kuchni” i …zapytać chorego: co chcesz zjeść? Jeden chce śledzia, drugi jajecznicę. W hospicjum stacjonarnym gdzie mamy dwudziestu paru chorych stać nas na to, by każdemu dać to co on chce. I wtedy to jest dla chorego potwierdzeniem, że innym zależy na tym, by on żył. To myślenie o „drobiazgach” przekłada się dalej na kolor pościeli, koszuli nocnej – jeden chce niebieską, drugi chce żółtą.. .Odkrywamy kobiety w hospicjum. Starsza pani sprawiała wrażenie stale niezadowolonej. Nie chciała nam powiedzieć co się dzieje. Aż wreszcie „wymiękła”. Okazało się, że fatalnie się czuła, bo całe życie miała pomalowane paznokcie, a teraz w warunkach szpitalnych tego nie ma. Przyszła wolontariuszka i pomalowała jej paznokcie! To są te istotne dla pacjenta drobiazgi.

Z.N.:  Nawiązując jeszcze do wypowiedzi pani Władysławy. Jasną rzeczą jest, że nie da się zlikwidować całego zła świata. Możemy zwalczać  to na co mamy wpływ i umiejętnie przy tym odróżniać jedno od drugiego zgodnie ze znaną modlitwą propagowaną w AA.. Z kolei o ile dobrze rozumiem, że prośba o eutanazję bierze się z poczucia, że człowiek chory nie chce być dłużej ciężarem dla innych. Ważne jest więc stanięcie w prawdzie wobec tej sytuacji. Nie można udawać, że chory nie jest ciężarem. Trzeba umieć powiedzieć mu, że chcemy ten ciężar dźwigać razem z nim!

W.P.: Chciałam nawiązać do tematu młodzieży. Padły już dziś na tej sali słowa, że  prawdziwe szczęście odczuwa się wtedy, gdy ma się z innymi autentyczne, szczere relacje z innymi. Kiedy żyje się w prawdzie, kiedy można przed drugim człowiekiem powiedzieć to co się naprawdę czuje, myśli. Ale to jest możliwe, kiedy ma się poczucie bezpieczeństwa, że ten drugi nas nie wyśmieje, nie wygoni, nie zlekceważy. Ojciec Wojciech Jędrzejewski ma sporą praktykę w pracy katechetycznej z trudną młodzieżą, która nie ma tego typu doświadczeń spotkania „oko w oko” z osobami dotkniętymi słabością w sposób szczególny. Tak się zastanawiam widząc na sali sporo młodych osób, co dobrego mogłoby spotkać młodą osobę, gdyby zaangażowała się w posługę hospicyjną bądź w ruch „Wiara i Światło”? Czy dane byłoby jej doświadczyć przyjęcia zachowując prawo do szczerości?

o. Wojciech Jędrzejewski /dominikanin/.:  Do końca życia będę pamiętał takie sytuacje z klas w których uczyłem religii . Czyjeś słowa, szczere ale nie tak bardzo  cwaniające napotykają na falę szydery. Idzie za tym przekręcanie słów tego człowieka, wykpienie. Te doświadczenia sprawiają , uczą młodych ludzi, że: „Nie mogę mówić tego, co myślę szczerze. Dlatego, że boję się wyśmiania.”Jest to jakaś absolutna plaga w szkołach! Mam tylko taką nadzieję, że ludzie młodzi znajdą  gdzieś w swoich mniejszych grupach takie osoby, z którymi będą mogli się uczyć szczerych relacji. Jeśli także w domu młody człowiek nie ma z kim szczerze porozmawiać, to pętla się zaciska. Jeśli zabraknie jeszcze grup przyjacielskich, to pojawia się  niewyobrażalna samotność. Człowiek pozbawiony szczerych relacji usycha. Jeśli nosi w sobie jakiś poważny problem, ból i nie ma go z kim podzielić to jest w ciemnicy. Ważne zadanie jakie stoi przed młodymi, to uczyć się na nowo uważności. To jest trochę jak z tym talerzem wywalonym podczas karmienia. Zwłaszcza kiedy jest to poranione, brakiem zaufania podbrukowane, trzeba dać  temu czas. Gotowość do wysłuchania to elementarna potrzeba, którą – tak myślę – można najlepiej zaspokajać we wspólnocie. Taką gotowość daje np.  ruch „Wiara i Światło”. Jeśli ktoś potrzebuje dorosnąć przez miesiąc albo rok, to dostanie tam odpowiedni czas. I nikt nie będzie go „przyszpilał”, niepokoił w tym jego odtajaniu do relacji, do dialogu.

matka dziecka z zespołem Down`a – uczestnik:  Chciałam trochę zmienić temat, to znaczy niezupełnie oczywiście. Jeśli mogę powiedzieć o sobie, że reprezentuję jakąś grupę, to są to rodzice, którzy mają dzieci niepełnosprawne. Mój syn podobnie jak Cela Sobolewska jest osobą z zespołem Down`a. Chciałam się podzielić takim oto doświadczeniem, jak we mnie – matce syna z zespołem Down`a, miesza się słabość i siła. Kiedy urodził się Łukasz, mój trzeci syn, okazało się, że zmieniła się kompletnie moja rola społeczna. Okazało się, że nie jestem już matką zwyczajną ale matką dziecka niepełnosprawnego. W związku z tym zderzyłam się z  najróżniejszymi stereotypami na temat funkcjonowania rodziców dzieci niepełnosprawnych. Słyszałam bardzo często: musisz być silna, bo twoje dziecko może liczyć tylko na ciebie. Inni mówili: ojej, ale cię los pokrzywdził! Co takiego się stało, że tak cie bardzo los pokrzywdził? Chciałam powiedzieć, że ja nie chcę być ani silna, ani słaba. Ja chcę być sobą i nie chcę być postrzegana jako osoba silna, dlatego, że ma chore dziecko czy jako osoba słaba, bo Pan Bóg mnie doświadczył wielką radością posiadania takiego dziecka. Ja chcę być sobą i ze wszystkimi mieć relacje jako ja , a nie jako matka dziecka upośledzonego.

Leszek Hercki – uczestnik sympozjum: Pan Arkadiusz, który jest spiritus movens naszego spotkania dał sygnał o wartościach: jakie wartości liczą się naprawdę w naszym życiu? Dziś mówimy o dwóch, o sile i słabości . Pan Arkadiusz powiedział, że szukał, bo coś go tam przypierało do muru i okazało się, że tą wartością w jego życiu stała się słabość. On ją niesie w swoim życiu . Odczytał , że może być jej służebny. Dużo widzę na sali młodych . Moje pytanie kieruję do kapłanów w prezydium: jak młody człowiek ma odczytać , co jest jego powołaniem? Chcę powiedzieć, że zarówno słabość jak i siła mogą być zarówno owocujące jak i destrukcyjne. Czym jest wobec tego słabość, czym jest siła? Co jest tak krystalicznie dobre?

o. W.J. :  Może odniosę się do tego pytania o powołanie. Dzisiaj tak jak słuchałem Arka, coś ważnego zrozumiałem. Mianowicie gdy mówimy o powołaniu to używa się dwóch określeń najczęściej: pierwsze – odczytanie powołania, a drugie –obecne w wystąpieniu Arka- odkryć powołanie. Ta koncepcja odczytywania powołania może niechcąco budzić taką podświadomą wizję, że gdzieś to jest zapisane, że Pan Bóg to zapisał. Tylko ja muszę znaleźć jakąś dobrą lupę, wystarczająco mocną, żeby te literki odczytać. Z taką koncepcją powołania się nie zgadzam. Myślę, że nic nie jest zapisane. Natomiast odkrycie powołania zasadza się na dynamice moich poszukiwań, jakimś rozradowaniu się. Tak jak ten człowiek, który szukał drogocennych pereł, znalazł jedną i powiedział: to jest to! Znakiem powołania jest gotowość zawołania w głębi siebie: to jest to! Nawet gdy będzie temu towarzyszył lęk, że to będzie trudne. Nie ma nic wspólnego z powołaniem taka sytuacja, kiedy ktoś mówi: absolutnie się w tym nie widzę, ale Pan Bóg chyba tego chce dla mnie. To nie ma  – w moim przekonaniu – nic wspólnego z powołaniem. To jest jakaś sytuacja bardzo nerwowa dla nas. Pan Bóg tego dla nas nie chce.

ks. L.W.  :  Po tej samej linii, faktycznie jesteśmy z ojcem Wojciechem zakonnikami . Czasami w kontekście powołania kapłańskiego czy zakonnego rodzi się taka konkluzja: ja właściwie tego nie chcę, ale czuję się do tego przez Pana Boga powołany czy powołana. Ja też pod tym się podpisuję, że nie można być zakonnikiem, jeżeli nie chce się nim być. Jeżeli to nie przynosi mi radości, jeśli ja się w tym nie realizuję. To tak jak w życiu małżeńskim są piękne chwile, są w nim także trudne chwile w których dojrzewamy. W życiu zakonnym czy kapłańskim jest podobnie. Powołanie nie jest wbrew mnie. To jest mój wybór. To jest droga mojej realizacji w której ja spełniam również sam siebie.                                                                                          Co do drugiego pytania: ja odbieram dobro i zło – tak powiem trochę filozoficznie – jako dwa przejawy bytu, istnienia. Istniejemy w słabości i w mocy.  Mnie kiedyś bardzo w moim życiu duchowym pomogło dotarcie do tego, że Bóg objawił się na dwa sposoby. Z jednej strony jako wszechmocny, jako ten, który stwarza, jako ten który może wszystko . Z drugiej zaś Bóg przejawia się w osobie Jezusa jako ktoś niezwykle słaby, przychodzi jako dziecko. Jest taki teologiczny termin: kenoza Jezusa czyli ogołocenie Boga. I Bóg nie ucieka od ogołocenia. Przychodzi faktycznie w postaci tak słabej, że słabość jest – to padło też u ojca Jędrzejewskiego – wintegrowana w Niego. Dlatego właściwie trudno zdefiniować: co to jest dobro i zło, co to jest moc i słabość?, bo gdzieś to jest w nas. Jest to przejaw naszego bycia. Nie można być człowiekiem nie będąc i słabym  i  mocnym . Nie wiem czy to się uda zdefiniować. Ja osobiście do tego jeszcze nie dorosłem. Ale ten przykład słabo-mocnego Boga jest dla mnie potwierdzeniem, że to jest normalne: jest w nas i słabość i moc. Potem przychodzi pytanie: co z tym zrobić? Jak sobie z tym  radzić dalej? Natomiast  ważne, żebyśmy nie bali się własnej kenozy, własnego ogołocenia . Od strony duchowej spoglądając na najtrudniejsze momenty, które w życiu sam przeżywałem, mogę powiedzieć, że dopiero post fatum zobaczyłem jak bardzo mnie one umocniły, jak bardzo mnie one oczyściły, jak wielką miały wartość – właśnie wtedy, kiedy byłem najbardziej słabym.

Arkadiusz Więcko:  Jeśli mogę jako uzupełnienie tematu powołania: jak to było w moim przypadku z powołaniem człowieka świeckiego do zawodu nauczycielskiego? Kiedy będąc na studiach ekonomicznych, kolega z pokoju w akademiku zaproponował mi: stary zapisz się na studium pedagogiczne, zawsze to jeden papierek więcej, nie wiadomo co tam nas czeka. Ja mu wtedy odpowiedziałem: być nauczycielem to ostatnia rzecz, którą chciałbym w życiu robić, tak daleka była ta myśl od moich pragnień. Po czym moja droga zawodowa zaczęła się od odmowy zatrudnienia mnie w dużym zakładzie włókienniczym na zapleczu naukowym. Zamieniłem więc swoje hobby na pracę i zostałem animatorem kultury w małomiasteczkowej placówce. Stąd mnie zwolniono w stanie wojennym. Wróciłem do swojego rodzinnego Szczecina, by podjąć się pracy jako sprzedawca w sklepie prywatnym u ojca, co okazało się porażką. „Zmroziły” mnie do końca klientki, które w czasach powszechnego niedoboru poszukiwały niebieskiego mydełka, bo miały urządzoną łazienkę akurat na niebiesko! Tak mnie to ruszyło, że po roku uciekłem do .. pracy w domu dziecka. Chyba na zasadzie „odtrutki”, bo predyspozycji ani kwalifikacji do tej pracy nie miałem, ale wtedy przyjmowali chętnie każdego. Pomyślałem: niech mnie słabości innych „pogrążą”, żeby przywrócić życiu jakiś elementarny sens. Co ciekawe nigdy nie zmieniałem pracy tylko dlatego, że mi się „tu” nie podobało. Bałem się podążać w życiu za swoim „widzimisię”. Czekałem raczej na jakiś znak. Wszedłem do bidula  na dwa lata,  po czym  dyrektor nie przedłużył ze mną umowy z przyczyn „ustrojowych”. Zdążyłem jednak już „zasmakować” pracy z młodzieżą i drogą eliminacji wybrałem kolejne miejsce pracy w …szkole jako nauczyciel matematyki, bo ten akurat przedmiot najbardziej mi „leżał”. Tak więc znalazłem się na długie lata w miejscu , którym za młodu pogardzałem! Z tą różnicą, że teraz stało się to za moim głębokim przyzwoleniem.

Romka, matka syna niepełnosprawnego intelektualnie:   Tak wsłuchiwałam się w to powołanie i taka przyszła mi myśl:  jestem przekonana, że  moim powołaniem  jest – tak jak ksiądz mówił – być jednocześnie i słabym i silnym . Z natury niby  jestem silna i może dlatego Pan Bóg powołał mnie do słabości dając mi syna niepełnosprawnego, abym mogła to nieść. Dzięki temu, że obdarzył mnie Wiktorem, który siedzi tu obok mnie, zaprowadził mnie też do ludzi, którzy mają podobne problemy. Z perspektywy dwudziestu paru lat we wspólnocie / „Wiara i Światło”- red./, całkowicie podpisuję się pod tym, że silny potrzebuje słabego. Powiem szczerze , że wśród ludzi sprawnych  często miałam problemy, żeby mnie tak do końca zaakceptowali, a to coś im nie odpowiadało i pewnie słusznie. Mam takie cechy dominacji w sobie, które wynikają zapewne z potrzeby konkurowania. Jeśli powołanie nasze daje nam szczęście, to ja tak naprawdę szczęśliwa czuję się we wspólnocie. Gdzie osoby najsłabsze są w wielkim poważaniu. My tu nie konkurujemy ze sobą, to byłoby śmieszne. Możemy raczej obdarowywać się tym, co mamy w sobie najlepszego: relacją miłości. Tak naprawdę miłość otrzymujemy od tych najsłabszych  To jest cudowne kiedy podchodzą do ciebie, by się przytulić i powiedzą ci do ucha: kocham cię.  Wszystkim wam tego życzę, szczególnie wam młodym. Jeżeli chcecie gdzieś być pokochani naprawdę do końca, to nie odrzucajcie najsłabszych. To przez nich otwiera się jakiś kanał, wolny od rywalizacji, tworzy się miejsce na wzajemne obdarowywanie się. Szerokim strumieniem płynie miłość. Na pewno ten silny od tego słabego otrzymuje o wiele więcej.

Katarzyna, pedagog specjalny :  Jestem we wspólnocie ładnych parę lat i jednocześnie pracuję z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Bardzo mnie denerwuje sytuacja, kiedy ludzie mi mówią jaka to ja jestem wspaniała, cudowna, prawie świętą ze mnie robią. Nie rozumiem skąd takie podejście ludzi do mnie. Wiem doskonale, że to ja przede wszystkim czerpię, to ja potrzebuję moich podopiecznych, to oni dają mi więcej niż ja im.

ks.L.W. : Proszę się nie dziwić. Dlatego, że wielu ludzi nie stać na to, oni są do tego niezdolni. Trzeba przyjąć to co przychodzi z zewnątrz z dużym spokojem. Wolontariat w trudnym środowisku, postrzeganym jako trudne jak hospicja , praca z osobami ,  które mogą się kojarzyć z koniecznością pewnej wrażliwości, siły. Państwo są tak postrzegani na zewnątrz. Dlatego proszę spokojnie przyjmować takie opinie, że jesteś wspaniała. W takim stwierdzeniu jest  trochę zazdrości, że ja tak nie potrafię, trochę szczerego podziwu, że znajdujesz na to czas. Ty masz już siłę, żeby dawać. Te osoby jeszcze nie odkryły tego, że w takim dawaniu  tyle się otrzymuje. Tam gdzie można trzeba tłumaczyć wiedząc swoje, że ja dając, tyle otrzymuję.

E.L. :  Do ojca Jędrzejewskiego: To też się przewijało. Ktoś jest niesprawny za karę? Pan Bóg go ukarał inwalidztwem? Skąd się to bierze?

o.W.J. :  Myślę, że to jest coś bardzo głęboko wdrukowanego w pewną wyobraźnię religijną. Dzieje się tak od wieków w różnych religiach. Ślady tego widać też w ewangelii, kiedy pytają Jezusa apostołowie: kto zgrzeszył, że się on urodził chory? On sam czy jego rodzice?  Jezus polemizuje z tą koncepcją. To jest jakaś koncepcja sprawiedliwości przemieszana jeszcze z jakimś fatum pogańskim. Niestety to nasze nieszczęsne dziedzictwo  religijne bywa niejednokrotnie potwierdzane przez osoby wierzące, nawet w naszych rodzinach to słyszeliśmy. Koncepcja ukarania przez Pana Boga obecna choćby w zawołaniu: „Bozia cię ukarze!”. Opowiadała mi pewna znajoma jak była świadkiem zdarzenia. Wnusia klęczy z babcią przed obrazem Jezusa Miłosiernego. To w ogóle eksplozja dobrej nowiny – Jezus Miłosierny. A babcia zwraca się do wnusi: widzisz, widzisz tu ci Jezus grozi, On ci grozi, że jak nie będziesz grzeczna, to cię ukarze.  A to są przecież palce wzniesione do błogosławieństwa. Nasza mentalność potrafi z błogosławieństwa zrobić przekleństwo. Tego się wystrzegajmy!

A.W. :   Chciałem na koniec poruszyć wątek – nie wiem czy to jest odpowiedź na jakiekolwiek pytanie – który wyniknął z obecności na sali osób z niepełnosprawnością intelektualną. Złapałem się na tym, że w pierwszym odruchu głośne zachowanie Jarka na sali/natrętne chrząkanie/ gotów byłem zrazu uciszać, w  jakiś skuteczny sposób zneutralizować. Tak postępujemy wobec tych, których nie tolerujemy, którym nie przyznajemy pełnych praw do własnej odrębności. Rezerwujemy sobie prawo do  decydowania za nich. Za bardzo przeszkadzają nam w naszych zamierzeniach. Na szczęście zamysł ten się nie powiódł. I w tym momencie – zwyczajem wiaroświatlanym – zacząłem „czytać” zachowanie  Jarka ponownie: co też chłopie do mnie mówisz? Błyskawicznie przyszło zrozumienie, że ta niedogodność – być może tylko chwilowa – stanowi cenę jaką uczestnicy sympozjum muszą „zapłacić”,  jeśli nie chcą uprawiać   pozorów spotkania silnych ze słabymi na zasadach jedynie protekcjonalności, a nie równoprawności!                                                                                                             Przypominam sobie jak zabrałem kiedyś kolegę z pracy na spotkanie mojej wspólnoty „Wiara i Światło”, bo tak bardzo chciałem mu przybliżyć fenomen tego miejsca. I okazało się to niewypałem. Człowiek ten był w stanie jedynie odebrać hałaśliwą „zewnętrzność”. Na moje pytanie: jak było? odpowiedział jednym słowem: harmider! Zrozumiałem, że skoro na mnie ta sama hałaśliwość „nie działa”, to widomy znak , że dotyka mnie szczególna łaska  we wspólnocie dzięki, której mogę być „ponad szorstkością” i doświadczać piękna bezinteresownych relacji z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Uwaga połączona z otwartością na to, co może być „zaskakujące”  mogą razem stanowić szansę na pogłębione relacje ze „słabymi” .  Dziękuję Ci Jarku za przypomnienie tej lekcji.

Brak możliwości komentowania.