Konferencja XI SZM – Dobro wspólne a pożytek publiczny – pozostać społecznikiem czy stać się profesjonalistą? Na przykładzie domu „Jandrzejówka” w Starych Łysogórkach jako dobra wspólnego.

Autor: Arek Więcko

„Dobro wspólne zakłada, że ludzie są bardziej skomplikowani, że większe bogactwo naszych
zachowań może być wpisane w strukturę naszych instytucji społecznych.” – David Bolier

Zaczęło się od tego, że trzej zaprzyjaźnieni ze wspólnotą Wiara i Swiatło kapłani , bracia: Jerzy i Andrzej oraz  Jan pod koniec lat 80tych zakupili zapuszczoną , bo nieużytkowaną od kilkunastu lat zagrodę z myślą o wakacyjnym odpoczynku dla  bliskich im osób z niepełnosprawnością intelektualną . Dom „Jandrzejówka”(nazwa od imion trzech wspomnianych „muszkietrów”)  w Starych  Łysogórkach położony w malowniczej Dolinie Odry 100km na południe od Szczecina, obchodzi w tym rok okrągły jubileusz. W swojej blisko 150letniej historii przez ostatnie 30 lat  gościł członków szczecińskich wspólnot międzynarodowego ruchu „Wiara i Światło”. Z tej okazji można by dla najbardziej zaangażowanych w życie tego domu przygotować jakieś sympatyczne dyplomy, obdarować ich upominkami. Wyróżniając jednych pomijamy drugich – to pułapka!, a nagroda staje się zarazem narzędziem perswazji: ty też jak się postarasz możesz być wyróżniony…To byłby ten sam rodzaj myślenia o przynależności, który każe nam zapisywać ludzi, wydawać im legitymacje członkowskie, a następnie kontrolować czy wywiązują się z powierzonych im zadań, ustanawiać nagrody by wyróżniać najbardziej zaangażowanych i dopingować „leniwych” do większego wysiłku!  Żadna normalna  wspólnota  rodzinna czy religijna nie zniosłaby takich procedur na dłuższą metę bez poważnego dla siebie uszczerbku. Troszcząc się o wspólny dom jako dobro współdziałamy na rzecz tego dobra jednak z poszanowaniem  wolnych decyzji jednostki. We wspólnocie oczekujemy na tyle bliskich relacji, bezwarunkowej  akceptacji, współdzielenia odpowiedzialności w sposób nie przymuszony, że nie godzimy się na to by poddać je daleko posuniętym procedurom czy  formalizacji. Często  jednak  ulegamy tej aurze, kiedy chcemy – koniecznie( to kluczowe słowo!) -poprawić skuteczność naszych wspólnych działań , zmotywować kogoś do poprawy lub zdopingować do jeszcze większej wydajności!    Kiedy we wspólnocie podążamy razem idąc tempem najsłabszych albo najbardziej „opornych” członków  – stokroć ważniejsze od osiągania nawet szlachetnych celów takich jak np. remont domu stają się dla nas relacje. Unikamy słów : musisz , łaski nie robisz. Zachęcając innych do większej aktywności możemy łatwo ulec logice…zawstydzania „ociągających się”  zwłaszcza w sytuacji,  kiedy  mamy w ręku argument typu: zobacz, nawet osoba obarczona dzieckiem z niepełnosprawnością przyjechała  specjalnie do pracy na rzecz domu. Kursu polegającego na  nie wywieraniu presji, pozostawianiu każdemu  wolności decyzji o zaangażowaniu jesteśmy pewni  po przebyciu 35cioletniej drogi we wspólnocie!

Indywidualne podejście,   dobrowolność powiązana z marginesem nawet do lenistwa , swoboda w dysponowaniu wspólnymi funduszami, gotowość do nieplanowanych poświęceń, zmiany przyjętego wcześniej scenariusza charakteryzują w sposób istotny  troskę na rzecz dobra wspólnego i odróżniają je od działań pożytku publicznego trzeciego sektora NGO`s np. fundacji. Stąd nie przypadkiem przyjaciele osób z niepełnosprawnością intelektualną we wspólnocie „WiŚ” nie lubią określenia : wolontariusz, bo to określenie sprowadza ich na tory myślenia o pełnieniu jakiejś jednostronnej  roli: „od … do”. A we wspólnocie przyjaciel zajmuje  służebną postawę niczym  czek wystawiony in  blanco.

Fundacja a wspólnota

Choć Fundacja Jandrzejówka sprawuje formalnie opiekę nad domem, co potwierdzone jest rejestracją w sądzie i statutem, to tak naprawdę członkowie wspólnot „Wiara i Światło” nadają życie temu domowi i to oni w znaczącym stopniu wyposażają dom materialnie wnosząc także własną  pracę. Fundacja posiada akt notarialny domu, czyli jest jego właścicielem, użycza konta bankowego , pozyskuje fundusze, pisze projekty, nadzoruje większe remonty, ale nie jest w stanie  dać życia temu domowi.. Prawdziwe życie domowi nadają relacje jakie w nim panują  ,   a wtedy już mówimy o wspólnocie ludzi! Kiedy na odjezdnym zostawiamy po sobie porządek, gotujemy gar zupy z myślą  o tych, którzy po nas tu przyjdą i pragniemy by im było równie miło. Te gesty mogą być podszyte interesownością: jak ja tobie tak ty mnie! Testem ostatecznym atmosfery jaka panuje w  domu jest sprawdzian jak przyjmujemy gości, którzy przybywają do nas bez zapowiedzi, naprzykrzają się , bywa że znajdują się pod wpływem alkoholu (bo wtedy dopiero ośmielają się przekroczyć próg naszego domu), albo wcześniej działali na szkodę naszego domu/dewastacje , kradzieże).

Przypomina mi się  zdarzenie, kiedy jednego roku wspólnoty podczas obozów w Łysogórkach dobrowolnie poddały się  rygorom wynikającym   z dofinansowania obozów przez instytucję rządową. Na wszystkie wydatki trzeba było zbierać rachunki i pamiętać stale, że koszty kwalifikowane można odnieść jedynie do zarejestrowanych niepełnosprawnych uczestników-beneficjentów projektu. Aż tu nagle na jednym z obozów pojawił się pan kierowca, który przywiózł transport cegły z myślą o prowadzonym remoncie stodoły. Na pytanie z mojej strony: czy obozowicze mogą  ugościć pana kierowcę obiadem pada sakramentalna  odpowiedź: – A kto za ten obiad zapłaci? Cała grupa była bowiem zamustrowana w lokalnej gospodzie i miała zamówione do rozliczenia  obiadowe porcje co do jednej sztuki…To dobry przykład pokazujący różnicę pomiędzy gospodarowaniem się na sposób rodzinny, a takim którego ramy określają założenia projektu.

Nie jest dla nas – przyjeżdżających do tego domu- żadną tajemnicą, że największe zasługi  na polu tworzenia atmosfery w domu mają nasi krusi przyjaciele-osoby z niepełnosprawnością intelektualną. To od nich mieszkańcy wsi dowiadują się jak u nas jest. To oni podejmują odważnie rozmowy z „obcymi” zachęcając nas byśmy czynili podobnie! Oni też przez swoje spowolnienie czy wręcz „nierobienie nic” wskazują nam priorytetowy kierunek jaki winien być obecny  w naszych działaniach: bliskie relacje międzyludzkie!

 

Kiedy dom staje się wspólnym dobrem?

Na pewno nie wystarcza samo posiadanie domu. Trzeba wprowadzić doń życie , zasady korzystania z niego ale cały czas zważać żeby nie zapędzić się w zbytnie rygory czy formalizację zachowań. Owszem, trzeba podzielić obowiązki w zakresie  dyżurów w kuchni, sprzątania czy choćby korzystania z radia czy sprzętu grającego, a także w co i jak będziemy go wyposażać…wprowadzić zasadę wykładania na wspólny stół wszystkich smakołyków które przywiozło się ze sobą z myślą …o sobie! Ale nigdy nie może się to odbywać „pod linijkę”! Troszczyć się o dom to dzielić się współodpowiedzialnością nie przekreślając nikogo. Bo życie  domowi dają ci, którzy chcą tam przyjeżdżać i pragną pomnażać piękno całej zagrody w sposób wolny, nie przymuszony np. formalnym statutem czy regulaminem. Założenie i pielęgnacja ogrodu warzywnego, kwiatowego,  własnoręcznie uszyte firanki w oknach, oddane dla domu sprzęty prywatne, pozyskane od ludzi dobrej woli wygodne łóżka to wszystko stanowi sumę spontanicznych  poruszeń serca i zaangażowania wielu jednostek…Ale nawet ten ludzki wkład pracy, choć niewątpliwie sprzyja miłej atmosferze przebywania w nim nie stanowi jeszcze o duszy domu, nie czyni go  DOBREM WSPÓLNYM. Na samym początku korzystania z domu udało się bardziej świadomym zagrożeń członkom wspólnoty wprowadzić styl spędzania czasu w domu bez wspomagania telewizorem . W końcu życie na wsi , blisko przyrody miało się czymś różnić od miastowych wygód i przyjemności. Dziś jest to już uświęcona tradycja!

Kilkanaście lat zajął proces zmiany mentalności zwłaszcza starszych rodziców we wspólnotach ,  by „odpuścić” sobie  nawyk zwożenia do domu przechodzonych gratów: używanego sprzętu AGD, starych mebli , zdekompletowanych naczyń. Dlaczegóż to we wspólnie wykorzystywanym domu nie może być pięknie, świeżo i  niezawodnie jak tego pragniemy we własnym domu? – pytali młodsi uczestnicy obozów. Np.kuchnia z prawie nowym blatem, nową lodówką czy zmywarką, łazienka z nową baterią prysznicową i umywalką czy deską klozetową. Dla wielu uczestników domu priorytetem była  oszczędność mająca swoje źródło z czasów niedoborów : nic nie może się przecież zmarnować! Skoro ta lodówka jeszcze może „pochodzić”…, a ta szafka służyła u mnie w domu przez  tyle lat, to może posłuży jeszcze tutaj? Z jednej strony ludzie chcieli być hojni a z drugiej żal im było rozstawać się z gratami czy wydawać –ich zdaniem-niepotrzebnie pieniądze. W którymś  momencie przyjęliśmy  założenie: jeśli zwieziony używany sprzęt  domowy nie został wykorzystany przez ostatnie lata to znak, że już nie będzie potrzebny i trzeba się go pozbyć! Dziś po 30stu latach „dorobiliśmy się”  wygodnych , hotelowych łóżek, a zaczynaliśmy od piętrowych żelaznych pryczy z siennikami podarowanymi swego czasu przez wojsko. Mamy dziś wodę bieżącą i kanalizę, a zaczynaliśmy od wody w studni do celów gospodarczych i wody pitnej transportowanej wózkiem inwalidzkim z zaprzyjaźnionego tartaku. Mimo olbrzymiej poprawy warunków bytowych w Jandrzejówce, nie jestem  przekonany, że obecne obozy odbywają się w bardziej ciepłej atmosferze . Nie od materialnych warunków to zależy!  To co ludzi łączy podczas wspólnego przebywania – to jest istotne! Dochodzimy do kluczowego pytania: czy tym, którzy troszczą się o Jandrzejówkę  bliżej jest do   wolontariuszy czy raczej społeczników?

 

Dobro wspólne kontra pożytek publiczny – pozostać  społecznikiem czy stać się  profesjonalistą?

Na określenie pojęcia człowieka troszczącego się o dobro wspólne  w języku polskim znajdujemy interesujące słowa: społecznik czyli działający społem=razem;  inaczej: wspólnik czyli działający wspólnie. Niestety te dwa określenia przystające do kategorii dobra wspólnego mają w naszym języku z gruntu złe albo obojętne konotacje. Społecznik kojarzy się na ogół z komuną i naiwnym działaczem, pozostającym  często  na usługach reżimowej partii. Słowo: wspólnik  najczęściej używa się do opisu kogoś kto brał udział w przestępczym procederze lub jest udziałowcem jakiegoś biznesowego przedsięwzięcia. Sam należałem do takich „podejrzanych” społeczników biorąc w czasach studenckich czynny udział w  bardzo inspirującym -jak na tamte komunistyczne czasy  /lata 1976-1981/-   ruchu Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Z dzisiejszej perspektywy  określiłbym ówczesnego społecznika jako pasjonata, który troszczył się o wybrane dobro wspólne  bez oglądania się na osobiste korzyści czy polityczne konteksty.

Wraz z  okresem transformacji po 1989 roku zaczął się w naszym  kraju renesans organizacji pozarządowych/NGO`s/ . Na tej „fali”  i ja uwierzyłem, że to idealne miejsce dla społeczników… Myślenie było mniej więcej  takie: mając pieczątkę, konto można będzie więcej zdziałać: sięgnąć po pieniądze  możnych, przekonując ich do siebie ideą w imię której działamy.

Po pierwszych latach euforii  pojawiły się  złe  sygnały: jakieś fundacje pod płaszczykiem  dobrych intencji „prały” brudne pieniądze… Na małe fundacje, stowarzyszenia działające  stricte społecznie spadło odium podejrzenia o…malwersacje. Zaczął się równocześnie wyścig po dotacje których udzielano na zasadach konkursu ale wg uznaniowych kryteriów do wyczerpania „zapasów”. Trzeba było wpierw napisać projekt, który mógł być odrzucony już na starcie z powodów uchybień formalnych lub przegrać bo idea nie znalazła uznania komisji urzędniczej.. Coraz więcej organizacji zaczęło zatrudniać księgowego by sprostać rosnącym wymogom sprawozdawczości finansowej, a którym to społecznikamator nie był w stanie już podołać. Ważną postacią stawała się osoba potrafiąca pisać projekty mające duże szanse powodzenia, których komisja nie odrzuci z powodu uchybień formalnych. Osoby takie zaczęły po prostu znajdować  w NGO`sach zatrudnienie.  Organizacje stały się quasi przedsiębiorstwami non profit. Myślenie jak zaopiekować się  dobrem wspólnym zeszło na drugi plan,  bo trzeba było wpierw  „nagiąć” swoje  projekty do priorytetów wytyczonych przez samorząd by skutecznie zdobyć tą drogą  fundusze na bieżącą działalność. Pojawiła się nowomowa której społecznik uczył się używać do pisania wspomnianych projektów, np. zamiast „podejrzanego” słowa: pielgrzymka sugerowano używać: wyjazd studyjny!, bo trzeba jakoś zwerbalizować korzyści jakie przyniesie dla miasta taki wyjazd… Fundacja, stowarzyszenie stawały się pomysłem na wykreowanie i utrzymanie miejsca pracy dla siebie i swoich współpracowników… Rozpoczął się na masową skalę proceder „wyrywania” pieniędzy z kasy unijnej czy lokalnych programów  pomocowych.  Społecznicy, którzy weszli w tę logikę  myślenia o niesieniu pomocy innym przeszli z czasem na etat/nie oceniam czy to dobrze/. Niektórzy z nich stali się dyżurnymi celebrytami uważając, że to jest cena jaką muszą płacić by ich organizacja zdobywać mogła jeszcze większe pieniądze na szczytne cele. Z dzisiejszej perspektywy patrząc na to widzę, że organy państwowe: sądy, lokalne samorządy, fundusze „ustawiły” sobie organizacje samorządowe w roli profesjonalnych partnerów od których można – „pod grożbą” nie uznania lub zastosowania kary – egzekwować pożądane standardy współpracy, a w tle odbywa się transfer usług na zasadach rynkowych. NGO`sy podążają w kierunku  dobrze zorganizowanych przedsiębiorstw mających na etatach pracowników  i świadczących non profit usługi w zakresie pożytku publicznego.

NGO`sy to  jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej w niesieniu pomocy innym. Zdecydowana  większość samopomocowych inicjatyw/sąsiedzkich, wspólnotowych/ odbywa się „ w podziemiu”/bo niezauważona w epoce rynku/z pominięciem procedur właściwych organizacjom NGO`s  i  obywa się najczęściej  bez dotacji samorządu, państwa  czy UE. A jeśli „mali” społecznicy ulegną pokusie sięgnięcia po zewnętrzne  fundusze traci na tym od razu jakość ich wzajemnych relacji , bo muszą wejść na dużo większy poziom formalizacji wzajemnych relacji! Wtedy jednak potencjalni sojusznicy  dobra czują się od razu zwolnieni z niesienia współodpowiedzialności. Myślą sobie: „dostali pieniądze więc sobie poradzą beze mnie…”

A początki NGO`s w Polsce po transformacji  były takie, że  na podstawie odręcznie napisanego pisma przez naszą fundację i złożonego  u wojewody dostaliśmy/1993rok/ sporą sumę na remont zabytkowej stodoły. Uczestnicząc w jakimś forum  organizacji NGOS otworzyłem  sobie oczy: zdecydowana większość organizacji miała na etacie dyrektora i księgową, którzy administrowali zespołem wolontariuszy… Nie chciałbym  być źle zrozumianym. Nie mam nic przeciwko takim rozwiązaniom ale powiedzmy to jasno: tak funkcjonujące fundacje, stowarzyszenia –mimo ich niewątpliwej pożyteczności /pożytek publiczny!/- mają niewiele  wspólnego  ze społecznikostwem. NGO`sy stały się instytucjami pożytku publicznego nie nastawionymi co prawda na czerpanie zysków ale dającymi zatrudnienie i wynagrodzenie swoim podstawowym współpracownikom. Wolontariusze są tu tylko „przykrywką” zaciemniającą obraz tego co ma miejsce w środku! Powiedzmy otwarcie: komonersi  /=społecznicy/ czyli ci co troszczą się o dobro wspólne stoją znacznie wyżej od wolontariuszy w piramidzie nasycenia relacji współodpowiedzialnością!

      Społeczeństwo, żeby mogło organizować się oddolnie musi posiadać swobodę „oddychania”. Od kiedy proces formalizacyjny uzyskiwania zgody na „cokolwiek’: np. żeby przeprowadzić loterię fantową czy móc rozprowadzać bilety na własny koncert, wtargnął na „ziemię świętą” jaką jest niewątpliwie każde  dobro wspólne – nie możemy spać spokojnie! Jak państwo może  w tym nie przeszkadzać? Choćby poprzez usunięcie komercyjnych zasad  korzystania ze środków społecznego przekazu: radia, TV czy prasy w przypadku promocji oddolnie organizowanej  imprezy non profit czy wprowadzeniem zakazu  posiłkowania się rynkowymi stawkami za wynajm sali na koncert czy spotkanie!

Trzeba też na gruncie legislacyjnym  wyrażnie oddzielić inicjatywy stricte społeczne nie zatrudniające nikogo za pieniądze i oparte na własnych środkach uzyskanych ze społecznych zbiórek od takich organizacji pozarządowych NGO`s /trzeci sektor/, które mają pracowników na etatach. Póki co obydwu typom organizacji stawia się podobne wymogi sprawozdawczości mierzy się je tą samą miarą w kwestii ubiegania się o dotacje w konkursach itd. Co złego w tym, że ludzie chcą zrobić coś dobrego , tyle że za pieniądze?  W gospodarce rynkowej przecież każda usługa ma swoją cenę. To prawda ale odbywa się „przy tej okazji”  na niebywałą skalę spustoszenie  w relacjach międzyludzkich, bo wkrada się doń logika rynku i pieniądza. Ekonomia zaczyna wieść prym nad hojnością , bezinteresownością . Krótko mówiąc ludzkie serca niepostrzeżenie kamienieją, bo niepostrzeżenie zmienia się przy tym ludzkie myślenie. W  sferę intymnych spotkań miedzy ludźmi wkraczają pytania: za ile? czy to mi się opłaca? To myślenie, choć  ma swoje historyczne uzasadnienie  -długo w czasach minionych ludzka praca była i jest  nadal  wykorzystywana ponad miarę!- nie może  decydować o umniejszaniu przestrzeni dobra wspólnego. Parciejące relacje międzyludzkie za sprawą pieniądza i rynku odbierają jednostkom poczucie podmiotowości i sprawczości!

To w miejscu wolnym od działania rynku zaczyna się  –moim zdaniem- droga realizacji dobra wspólnego i nie mylić  go -proszę!- z dobrem pożytku publicznego! Opieka nad dobrem wspólnym  -tak jak je rozumiem- ma miejsce na gruncie wolnych, nieprzymuszonych/np. z  powodu wynagrodzenia, statutu, formalnego sprawozdania/ ludzkich wyborów i wspólnego niesienia odpowiedzialności. Skala nie ma tu znaczenia! Zarówno starsza pani dzieląca się zupą z chorą sąsiadką z bloku  czy grupa osób przygotowująca kolejną edycję  spotkań w ramach Szczecińskiego Zalewu Myśli to równouprawnione formy realizacji dobra wspólnego! Choć różnić się mogą wyjątkowym użyciem pieniądza przez społecznika lub adresata dobra. Osoba pomagająca chorej sąsiadce nie może oczekiwać zapłaty, jeśli chcemy zachować standardy dobra wspólnego: społecznik+ beneficjent=dobro wspólne, choć może pójść na kompromis i przyjąć pieniądze na wsad do zupy….  Mieszkańcy Szczecina zaproszeni do udziału w zalewie myśli mogą liczyć się, że wstęp będzie wolny jak i  z tym, że trzeba będzie zakupić bilet na koncert/by pokryć koszty wynajmu sali czy ponieść opłatę  honorarium zaproszonego profesjonalnego artysty/. Ludzie którzy troszczą się o wspólne dobro nie znoszą nad sobą zarówno procedur kontroli jak i presji  jaką wywiera obecność pieniądza! Wolna, nie przymuszona wola, ale i wysokie standardy odpowiedzialności – to wyróżnia komonersów=społeczników .

Uciążliwa kontrola, procedowanie kroków , przymus pisania konkursowych projektów językiem nowomowy, choć  profesjonalizują NGO`sy , stanowią cenę jaką organizacja musi „zapłacić” na starcie, by pretendować do realizacji zadań  pożytku publicznego na dużą skalę. Przy okazji formalizują się relacje. Tymczasem działań społecznych w małej skali społeczeństwo nie może sobie „odpuścić”, bo obniża się  automatycznie jakość międzyludzkich relacji  i następuje spadek szczęśliwości życia. Prym wiodą celebryci  i wszechobecne procedury,  projekty… Zwykły człowiek  jedynie im kibicuje!

Jeśli uznamy , że fundacje , stowarzyszenia mają słuszne prawo być miejscem  w którym  zatrudniamy profesjonalistów do bieżącej obsługi zadań statutowych  czy pozyskiwania funduszy i tą drogą możemy skutecznie pozyskiwać środki by utrzymać  przy życiu np. osoby wymagające kosztownej opieki zdrowotnej, albo umożliwiamy bieżące funkcjonowanie ważnej placówki edukacyjnej, kulturalnej, pomocowej czy naukowej, to co państwo ma do zaoferowania społecznikom? Co z inicjatywami  na małą skalę niosącymi  innym pomoc, podtrzymującymi ludzkie więzi, przywracającymi  sens życia, dzielącymi  się  swoją pracą , sztuką , ideami…ale bez etatów! Dalej mają pozostawać „niewidoczni”, z licznymi „przeszkodami” na swojej drodze  i bez szans na wsparcie własnych pomysłów, bo wszystkim  rządzą przecież …PIENIĄDZ i RYNEK?

Szczeciński Zalew Myśli niezależnie od podejmowanego tematu, jako miejsce w którym się rozmawia, słucha nawzajem, poddaje refleksji rzeczywistość w której żyjemy, proponuje coś niczego nie przesądzając, to oczywiste dobro wspólne. Tegoroczne  spotkanie na zamku wokół dobra wspólnego pomogło mi podjąć decyzję: opuszczam po latach trzeci sektor NGO`s,  nie z poczuciem zawodu, lecz z powodu odkrycia na nowo dobra wspólnego jako sposobu troski opartego na bliskim przebywaniu z innymi z pominięciem formalizacji!  Może to  zejście „ w dół” pomoże mi i osobom zapraszanym do współpracy, udrożnić dopływy myśli do zalewu i pozwoli uwierzyć na nowo w sprawstwo jednostki?

„Nadzieję mam – nie jestem  sam,  bo przy mnie jest mój dobry Pan”  – śpiewał Zespół Piosenki Naiwnej w towarzystwie pianisty jazzowego Piotra Wyleżoła w Filharmonii im.M.Karłowicza w koncercie „Dobrze wspólnie” zamykającym XI Szczeciński Zalew Myśli „Dobro wspólne”.

 

« z 17 »

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *