Profesor Jan Waszkiewicz, PWr
Może zacznę od określenia pozycji, z jakich mam zamiar wypowiadać się na temat zadany mi przez Arka. Otóż z wykształcenia jestem matematykiem i przez najlepsze, z twórczego punktu, lata pracowałem w obrębie matematycznej logiki. Jednakże potem odszedłem od matematyki i logiki w stronę praktycznych i teoretycznych kwestii społecznych i obecnie zajmuję się po trosze rozwojem regionalnym, a częściowo komunikacją społeczną. I taka właśnie podwójna perspektywa – społecznego uwikłania ludzkiej wiedzy i możliwości wzajemnego porozumiewania się będzie punktem wyjścia mojej refleksji.
Język, jako narzędzie komunikacji. Profesor Woleński akcentował w swoim referacie to, że pojęcie prawdy nie jest ani jednoznaczne, ani ostre, a w pewnych sytuacjach prowadzi do problemów ciekawych z logicznego punktu widzenia takich, jak antynomia kłamcy. Mnie to nie dziwi. Każde pojęcie, jakiego używamy ma takie właśnie cechy. Że do logicznych problemów prowadzą takie pojęcia, jak ruch lub wielość (czy liczba) wiedzieli również starożytni Grecy i związane z nimi paradoksy spędzały sen z powiek myślicieli nie gorzej niż paradoks kłamcy. W szeregu innych, bliższych codziennemu życiu i społecznej praktyce, masę mniej lub bardziej udanych pokrętnych rozumowań zwanych sofizmatami formułowali sofiści. I daleko nie wszystkie z nich opierają się na prostych błędach logicznych i sztuczkach językowych. Zresztą – cokolwiek weźmiemy, jakiekolwiek oderwane pojęcie – okaże się, ze jest ono nieostre, wieloznaczne, mogące prowadzić do nieporozumień. Nawet najbardziej oczywiste określenia zdające sprawę z codziennych doświadczeń nie są wolne od tej cechy. Na przykład ja i moja żona dość zdecydowanie różnimy się w ocenie kolorów. To znaczy, w typowych sytuacjach nie ma wielkiej między nami różnicy, Jednak na granicach między nimi pojawiają się znaczące różnice. Często spieramy się – jest to nasza rodzinna zabawa – czy jakiś obiekt jest zielony czy niebieski, żółty czy pomarańczowy itp. Czy to jednak oznacza, że nie powinniśmy korzystać z określeń barw, podchodzić do nich z jakąś nieufnością czy być szczególnie ostrożnymi w ich używaniu (pewnie w niektórych, rzadkich sytuacjach – tak)? Z komunikacyjnego punktu widzenia fascynujące jest, że porozumiewając się za pomocą nieostrych, niejednoznacznych, obciążonych emocjonalnie i na wiele innych sposobów ułomnych słów potrafimy się porozumieć i że nieporozumienia nie są wcale czymś tak powszechnym, jak mogłyby być. Dotyczy to również użycia słowa „prawda”. W ogromnym jego zakresie znaczeniowym będziemy prawdopodobnie dość zgodni w jego rozumieniu, a w sporej części innych sytuacji będziemy różnić się na tyle, że różnice da się wyjaśnić a ich przyczyny usunąć za pomocą dość prostych zabiegów. Oczywiście, czasem można „dogadać” się do punktu, w którym różnice uniemożliwiają dalszą wymianę myśli ale zazwyczaj kończymy dyskurs na długo przedtem.
Skąd się bierze nasze poczucie prawdy i pewność co do możliwości użycia tego terminu w odniesieniu do konkretnych sytuacji? Na pewno czegoś tu sie uczymy, ale też coś jest determinowane na jakimś bardziej podstawowym, może wręcz genetycznym poziomie. Przygotowując to swoje wystąpienie skonsultowałem sprawę z trzyletnią wnuczką. Jest to dzieciak bardzo inteligentny, ale – co było dla mnie szczególnie ważne – mający kłopoty z mówieniem. Mówi niewiele i byle jak, o jakiejś szczególnej wiedzy na temat pojęć oderwanych nie ma mowy. Natomiast dzieciak doskonale rozróżnia prawdę od fałszu, a co ważniejsze, jakieś formy gry czy zabawy od ewidentnego fałszu. W niektórych sytuacjach domaga się poważnego potwierdzenia prawdziwości pewnych kwestii. Oczywiście chodzi tu o rzeczy dla dzieciaka zrozumiałe i ważne – i tak jest przecież z każdym z nas. Ten poziom wiedzy na tak trudne logicznie i filozoficznie tematy nie byłby możliwy do osiągnięcia jedynie poprzez wyuczanie, a raczej – jakaś forma wyuczania trafiać tu musi na jakoś przygotowany przez naturę grunt. I chwila namysłu podpowiada, że dziwne by było, gdyby ewolucja (jeśli ktoś nie chce odwoływać się w tym punkcie do Pana Boga) nie wyposażyła nas w jakieś predyspozycje w tym względzie. Odróżnianie prawdy od fałszu, rzeczywistości od fikcji, przynajmniej w niektórych, życiowo ważnych sytuacjach ma zbyt wielkie znaczenie dla zdolności przetrwania jednostki i populacji, zdolności w tym zakresie nie zostały zapisane w naszym kodzie genetycznym…
Tak więc przyjmuję, że mamy pewien – oczywiście zróżnicowany – poziom bezpośredniej percepcji prawdy i fałszu, na który, jak ze wszystkimi innymi zdolnościami, nakłada się późniejsze kształcenie czy wychowanie, praktyka językowa i społeczna, potem dojść jeszcze może poziom refleksji i analizy, ale to już jest rzeczą dodatkową i konieczną dla daleko niewszystkich. Jak nie każda osoba muzykalna musi zgłębiać tajniki muzykologii…
Tak czy owak prawda i fałsz są czymś realnym, każdy z nas ma o nich jakieś wyobrażenie i możemy tymi pojęciami posługiwać się w potocznym dyskursie bez szczególnej obawy, choć zapewne z należytą uwagą i ostrożnością. Czy to samo dotyczy Prawdy przez duże „P”, zgodnie z rozróżnieniem Woleńskiego? Myślę, że tak i w moim głębokim odczuciu jest z nią tak, jak o tym mówi Pismo i zgodnie z Tradycją uznaję, że jakimś tego dowodem są …
Tyle tytułem rozbudowanego wstępu. Jednakże takie stawianie sprawy z jednaj strony sprowadza dyskurs o prawdzie na ziemię, z drugiej jednak – pewne rzeczy komplikuje. No bo weźmy cokolwiek innego, co również jest przedmiotem bezpośredniego odbioru – na przykład kolory i zapytajmy, czy kolory popłacają. Oczywiście na zdolności malowania czy farbowania, a nawet na biernym odbieraniu barw niektórzy zarabiają, ale samo pytanie, stawiane w takiej ogólności ma sensu niewiele. Zbyt wiele zależy tu od konkretnej sytuacji. Uściślijmy więc pytanie. Arek pyta mnie, czy prawda popłaca, dodając drugie – koszty ukrywania prawdy. Chodzi więc o sytuacje, w których ktoś wie, jaki jest prawdziwy stan rzeczy i ukrywa go przed kimś. Dodajmy, że ten drugi ktoś zainteresowany jest owym prawdziwym stanem i stara się do niego dotrzeć, co uniemożliwi mu ten pierwszy, dokładając starań, żeby prawdę ukryć i ponosząc koszty owych starań. Nie interesuje mnie więc ukrywanie prawdy, która nikogo nie obchodzi, ukrywanie czegoś, co od prawdy odbiega itd. Myślę, że jeszcze kilka sytuacji warto odłożyć na bok. Istnieją bowiem spore obszary życia, w których objawienia prawdy nikt nie oczekuje i w których jej rozgłaszanie jest w najlepszym wypadku dziwactwem, jeśli nie ekshibicjonizmem.
Przedsiębiorstwo ukrywa swoje know-how.
Marketing ukrywa ze strony produktu, marketing polityczny sprzedaje fałszywy obraz polityka. Jest to rodzaj zaakceptowanej społecznie gry, w której tylko osoby skrajnie naiwne oczekiwałyby innych zachowań.
Siły zbrojne ukrywają wiele elementów ważnych dla obronności kraju, a szpiedzy usiłują się do nich dobrać…
Gra w karty, w której w końcu nie wykłada się kawy na ławę, bo zniszczyłoby to sam cel, któremu ta aktywność ma służyć.
Jest strasznie wiele obszarów życia zbiorowego, w którym ukrywa się prawdę, czasem z dużym nakładem sił i środków, ale które są powszechnie zaakceptowane i nie budzą niczyjego zdziwienia ani oburzenia. Więc to zostawmy na boku. I tak będziemy mieli sporo tematów do zastanowienia się i namysłu. Nawet, jeśli pominiemy temat ważny w każdym z przytoczonych przypadków – granic jego zasadności. Weźmy pierwszy z brzegu przykład – marketing. Oczywiście dziwaczna jest sytuacja, jaka zdarzyła się, jeszcze za komuny mojemu przyjacielowi. Bawiąc w lokalu gastronomicznym poprosił on kelnera o poradę w sprawie wyboru dania. W odpowiedzi na pytanie, „Więc, co by mi pan radził?” usłyszał: „Szczerze? Zmianę lokalu!”. Ktoś, kto zamiast zachęcać do zakupu towaru mówiłby o jego ukrytych wadach na pewno nie nadaje się do działu marketingu. Ale jeśli, a to się zdarza, ukrywa się wady tak istotne, źe przekreślają one zalety produktu – to już każdy uzna, że reklama jest nieuczciwa, a cena takiego ukrycia prawdy bywa wysoka, cho
na ogół udaje ją się przerzucić na innych.
Dalszy ciąg w całości poświęcę kwestiom związanym z życiem publicznym. Standardy akceptowalnego społecznie poziomu kłamstwa w tym obszarze są dość liberalnie ustawione. Nie tylko w okresie kampanii, a więc rozszalałego marketingu politycznego, ale i w okresach normalnej aktywno sci polityków i instytucji politycznych nie oczekujemy od nich szczególnej prawdomówności (zauważmy, że w ten sposób obniżamy koszty ewentualnego ukrywania prawdy). Jak być powinno? Trudno powiedzieć. Mnie przekonuje model amerykański, w którym kłamstwo jest czymś niezmiernie kosztownym, a jego udowodnienie kończy na ogół polityczną karierę danej osoby. Oczywiście między ewidentnym kłamstwem, a mówieniem całej prawdy jest spory rozziew, w który mieści się ogromna część politycznych działań i wypowiedzi, ale to już jest coś. W latach 1989-90 brałem udział w szkoleniach robionych przez niezłych amerykańskich speców od komunikacji, w tym od politycznego marketingu i wielokrotnie powtarzali nam oni, ilustrując swoje opinie przykładami z amerykańskiego podwórka, że kłamać nie wolno. Uczyli za to technologii nie odpowiadania na kłopotliwe pytania (najlepiej jest wyczerpująco odpowiadać na bliskie, ale niekoniecznie postawione pytanie) w sposób wyczerpujący, prawdziwy ale omijający kłopotliwą istotę sprawy. Muszę powiedzieć, że trzymałem się tej zasady, a czasem i technologii w swojej działalności. I muszę powiedzieć, że dzięki temu, że nie musiałem kręcić, żyło mi się łatwiej.
Pierwszy z brzegu przykład. Dziennikarka wywęszyła pewną personalną kabałę, którą motałem z dużą determinacją, a której przeprowadzenie wymagało jej utajnienia. Kiedy dziennikarka zadzwoniła z prośbą o potwierdzenie jej informacji (czy domysłów) znalazłem się w kropce. Mogłem skłamać, ale poniósłbym tego cenę. Ta dziennikarka, a w ślad za nią może i jakaś znacząca część środowiska dziennikarskiego byłaby mi przeciwna. Wybrałem powiedzenie prawdy, która zresztą miała strukturę antynomii kłamcy. „Tak, ma Pani rację, ale jeśli ją pani opublikuje, to przestanie na być aktualną, bo moi przeciwnicy mi to udaremnią”. Obiecałem jednak, że jeśli sprawę przeprowadzę, to ta pani będzie pierwszą, która o tym się dowie. Udało się, a słowa dotrzymałem. Zamiast wroga, miałem w środowisku dziennikarskim osobę zaprzyjaźnioną – i pomogło to w innych trudnych sytuacjach.
Miejscem, w którym szczególnie niewielki jest margines dla prawdomówności są negocjacje. Jest to i z komunikacyjnego, i ze społecznego punktu widzenia działanie bardzo ciekawe i złożone. Wykładam na ten temat i uczę ludzi zachowań negocjacyjnych. Ale tu również stosuję porady amerykańskich speców i przyjaciół. Nie możemy ujawniać prawdy, ale też nie warto ją ukrywać. jeśli bowiem coś ukrywamy, a przeciwnik jakimś cudem się o tym dowie, to jesteśmy na drodze do przegranej. Jest to dylemat bardzo ciekawy, niemożliwy do całkowitego usunięcia, ale można ograniczyć jego działanie.
Wiadomo, że w negocjacjach szczególnie trudna do ustalenia i szczególnie godna ukrycia przed przeciwnikiem jest granica ustępstw, do jakich możemy się posunąć. Jeśli przeciwnik ją zna, z łatwością nas do niej dodusi. Jeśli nie – wówczas może się udać osiągnąć znacznie więcej. Jednakże, jak to spostrzegła tzw., Harvardzka Szkoła Negocjacji, można, a nawet warto, nie zawracać sobie głowy tą granicą, a zadać sobie trud rozpatrzenia wszystkich alternatyw jakie mamy wobec negocjowanego porozumienia. Najlepsza z alternatyw, określana amerykańskim akronimem BATNA, jest tym, co określa naszą negocjacyjną siłę. Jeśli mamy korzystny wariant alternatywny, wówczas przy stole negocjacyjnym możemy sobie pozwolić na wiele. Jeśli alternatywy nie mamy, wówczas nasza pozycja jest słaba, co oponenci łatwo wykorzystają. Co ważne, BATNY nie musimy ukrywać. Ba, możemy z góry założyć, że przeciwnik ją zna (jeśli dobrze odrobił swoje zadanie domowe).
Sprawdziłem wielokroć. Takie podejście pomaga. Przede wszystkim zmienia nasze nastawienie zmuszając do dokładnej analizy własnej sytuacji, a czasem na spojrzenie w oczy niewygodnej prawdzie o własnych możliwościach i uwarunkowaniach. Co więcej, zmusza do pracy nad poprawieniem swojej pozycji, a więc nad wypracowaniem lepszych alternatyw. Okazuje się, że nawet uzmysłowienie sobie, że możemy bardzo niewiele działa ożywczo. Uświadomiona kiepska pozycja to znacznie więcej niż lęk przed nie do końca określonym zagrożeniem, a nazwanie jej po imieniu w obecności przeciwnika usuwa możliwość nacisku czy szntażu, które często wykorzystują takie niedookreślone lęki…
Wykładam studentom etykę zachowań biznesowych i uczę ich tego, że powinni bronić swojego systemu wartości i nie ulegać naciskom zmierzającym do wymuszenia zachowań z nimi niezgodnych. Ten poziom odwagi naraża oczywiście na niebezpieczeństwo utraty jakichś korzyści, a może i zatrudnienia. Co robić? Powiedziane wyżej pokazuje. Trzeba znać alternatywy i trzeba nad nimi pracować. Jeśli ma się oparcie w rodzinie i przyjaciołach, jeśli potrafimy żyć na skromnym poziomie, jeśli nie będziemy bać się utraty statusu i będziemy przygotowani do pracy grubo poniżej naszych aspiracji, wówczas możemy sobie na więcej pozwolić. Jeżeli nie będziemy wyobrażać sobie innych możliwości niż ta praca, ten standard, to środowisko – wówczas jesteśmy szalenie łatwo szantażowalni i nasza pozycja jest słaba nawet jeśli pozornie jest bardzo silna.
I to jest bardzo praktyczny wymiar prawdy, która wyzwala. Znajduję ją w wielu innych miejscach. Doświadczenie Wiary i Światła. Uświadomienie sobie ułomności własnego dziecka – spojrzenie prawdzie w oczy. To punkt wyjścia dla pracy, która daje czasem fantastyczne efekty i do zbudowania życia bogatego i atrakcyjnego.
Jan Waszkiewicz