dr Piotr Klimek
Bezinteresowność w muzyce – rzecz o wartości daru
Poruszając temat bezinteresowności w świecie muzyki pragnąłbym mówić o radości dzielenia się swoim talentem, satysfakcji płynącej z możliwości współodczuwania emocji zawartej w muzyce, dreszczu niepewności i ekscytacji wynikającej z unikatowego charakteru chwili, w której Twoja muzyka rozbrzmiewa po raz pierwszy. Nie można pominąć też magicznego momentu, w którym wskutek działania Twojej muzyki (kompozycji / wykonania) na twarzach słuchaczy pojawia się łza wzruszenia, czy też przeżycie starogreckiego katharsis. Równie wzniosły bywa uśmiech dziecka w szpitalnej sali, oderwany od bolesnej rzeczywistości kilkoma taktami Twojej twórczości. Inną, choć równie przejmującą radość może wywołać w sercu twórcy uwznioślająca energia rozentuzjazmowanego tłumu skandującego jednym głosem tekst Twojej piosenki (tak, że wystarczy zaśpiewać pierwszą frazę, a Twoja pieśń płynie sama, z tysiąca gardeł, choć powstawała rok temu w zaciszu Twojej pracowni, w najczarniejszej chwili Twojego życia). Nie sposób pominąć przyjemności wspólnego muzykowania, odkrywania nowych rytmów i melodycznych fraz, nieskrępowanej improwizacji, która przekłada się na radość odbiorców i wraca do artystów na scenie w postaci tańca, śpiewu i owacji.
Wszystko to prawda.
Każda z wymienionych wyżej radości jest udziałem praktykującego muzyka, przywilejem jego grupy zawodowej, niemożliwym do odebrania przez żadną reformę finansową ani społeczną. Uprawianie muzyki to wszystkie te radości jedna po drugiej, a czasami kilka z nich na raz.
Dlatego bycie bezinteresownym w muzyce nigdy nie oznacza do końca bycia bezinteresownym, bowiem „pakiet gratyfikacji” w tej dziedzinie sztuki wykracza zdecydowanie poza wymiar finansowy. Ten rodzaj radosnej ekscytacji znany jest tym wszystkim, którzy zakupili ukochanej osobie niespodziewany, wspaniały (czasem bardzo kosztowny) prezent pod choinkę, a teraz oczekują momentu jego rozpakowania. Emocja towarzysząca tej chwili potrafi całkowicie wygonić z głowy myśl, że pod tą samą choinką leżą prezenty także i dla mnie. Znamy te emocje. Szanowni Państwo, przyznajmy się: to nie jest bezinteresowne. Radość obdarowywania potrafi być o niebo silniejsza, niż ta płynąca z otrzymywania dóbr, a są wśród nas nawet i tacy, którzy bez reszty oddając się drugim, mają ogromy problem z przyjmowaniem darów, odczuwając wówczas skrępowanie i poczucie niezręczności.
Dlatego będę upierał się przy założeniu, że niekomercyjne tworzenie i wykonywanie muzyki oznacza dla twórcy i wykonawcy wiele korzyści pozamaterialnych, nieporównywalnie ważniejszych od tych dyskontowanych w banku.
A jednak, aby w pełni opisać kontekst, w jakim funkcjonują muzycy w Polsce i przy całkowitej konstatacji i afirmacji faktów opisanych powyżej czuję się w obowiązku zderzyć Państwa z faktami i obserwacjami dotyczącymi tej ciemnej strony aspektu muzycznej gratyfikacji.
Każdy z nas – od samego początku profesjonalnej edukacji muzycznej, poprzez pierwsze samodzielne kroki artystyczne, aż po głębokie wody zawodowej kariery, zderza się z nieodmiennie z postawą (nauczycieli, organizatorów koncertów, osób zamawiających nowe kompozycje, dyrektorów festiwali, oper i filharmonii ) zakładającą z góry, że to właśnie ONI są ofiarodawcami niezwykłej możliwości wykonania nowego dzieła, wprowadzenia zespołu na scenę, wpisania na listę wykonawców festiwalu czy nawet – o ironio – zaproszeniem do „pouczestniczenia sobie” w koncercie charytatywnym na czyjąś rzecz. MY – muzycy – będąc beneficjentami tej oferty, nie powinniśmy rzecz jasna nawet wspominać o jakiejkolwiek możliwości gratyfikacji. Jest bowiem nasz zawód naszą pasją, która (jak opisałem to na wstępie) dostarcza nam wszystkich tych wspaniałych radości, których – nie sposób zaprzeczyć – że dostarcza. Ta postawa – zaznaczam – nie jest zjawiskiem marginalnym, ale regułą, którą pamiętam sam, odkąd tylko rozpocząłem swoją zawodową karierę, i która jest udziałem kolejnych roczników młodych artystów. Przykłady? – oto one:
– „Panie Piotrze, strzeli Pan mi wstępniaczka do koncertu w środku sezonu. Jakieś 20 minut, tylko żeby orkiestrze się łatwo grało i melodia taka wpadająca w ucho była. My to Panu wykonamy. Może nawet dwa razy!”. Spieszę wyjaśnić: dwadzieścia minut muzyki na orkiestrę, to dwa lub co najmniej półtora miesiąca codziennej, wytężonej pracy twórczej… .
– „Zagrajcie chłopaki na koncercie podczas Juwenaliów. Wiecie. Wpiszemy was na plakat, będzie dużo ludzi, tylko musicie przywieźć swój sprzęt i pograć jakieś pół godziny.” Dla jasności: przygotowanie 30-minutowego autorskiego repertuaru, to kilka tygodni wytężonej pracy twórczej i wielogodzinnych prób. Przywiezienie i instalacja własnego lub pożyczonego sprzętu nagłośnieniowego to niebagatelny dla grupy studentów wydatek rzędu kilkuset złotych.
– „Naszej parafii przydałby się hymn związany z jej patronem. Taki w wersji na organy i wiernych i żeby był też w wersji piosenki popularnej, dla scholi i grupy oazowej. No i żeby było nagranie w studio do puszczania przed mszą i nauki wiernych.” (…)
Gorzkie doświadczenie uczy nas dodatkowo, że tego typu realizacje – na które godzimy się w końcu, pomimo wewnętrznego sprzeciwu co do formy ich wyartykułowania – są wystawione na brak poszanowania wprost proporcjonalny do ich bezinteresownego wykonania. Dyrektor filharmonii od zamówionego „wstępniaka” do koncertu po pół roku pracy wyrzucił mnie z gabinetu wraz z nową partyturą, argumentując swoją grubiańskość brakiem linii melodycznej w utworze i zmianą koncepcji repertuaru. Zespołowi, który zebrał pieniądze, przywiózł sprzęt i był gotowy do półgodzinnego koncertu odmówiono wstępu na scenę, bo gotowy byl już inny – OPŁACONY! – zespół, a napisany dla lokalnej parafii hymn w trzech wersjach stylistycznych leży w szufladzie proboszcza, bo lokalny organista ocenił, że niewygodnie napisany na organy i ludzie tego nie zaśpiewają.
To oczywiście tylko przykłady, ale wybrane z setek tysięcy przytrafiających się nam polskim muzykom na co dzień, wynikających z powszechnego przekonania, że wszystko, na co składa się muzyka przychodzi samo, a jedyną wartością dodaną jest jej rozpowszechnianie.
Do tego stanu rzeczy dochodzą jeszcze nowe – nieuniknione skądinąd – trendy w ekonomii dóbr kultury. Nowa – wychowana przez Internet generacja młodych odbiorców, uważająca w znacznym procencie, iż każde zdigitalizowane dzieło sztuki powinno być dostępne za darmo. Przyklaskuje im Guru nowej ekonomii Chris Anderson, wieszczący nadejście „freekonomii”, czyli ekonomii darmochy. Paneuropejska partia piratów, coraz głośniej wzywająca do zapomnienia idei praw autorskich. To oczywiście nieunikniony znak naszych czasów. Te wszystkie elementy sprawiają, że atakowany ze wszystkich stron ŻĄDANIEM bezinteresowności muzyk, uświadamiany co róż o OBOWIĄZKU darmowości swoich działań, zaczyna wykształcać naturalne odruchy obronne. Trudno mu się dziwić – spróbujmy analogiczną sytuację przenieść do środowiska stolarzy, których praca nagle postrzegana zostaje jako „przychodząca w naturalny sposób” i „owoc danego od Stwórcy talentu”, przez co zaczęłaby być ceniona z przymrużeniem oka. Stoły przyjmowane byłyby jedynie w ramach uprzejmości do naszych salonów i pokoi gościnnych, Każdy ze stolarzy poczytywałby sobie za zaszczyt możliwość nieodpłatnego umieszczenia w naszej sypialni stolika nocnego własnej produkcji. Zabawne? Spróbujmy teraz to samo przenieść na grunt prac budowlanych albo pracowników gazowni…
Wracając na moment do mojego bożonarodzeniowego porównania, oto nasza ukochana osoba, mająca zostać obdarowaną wyjątkowym prezentem, teraz KAŻE nam go kupić na pół roku przed gwiazdką, po czym codziennie dopytuje się, czy już go nabyliśmy i gdzie jest schowany…To nie tylko zabijanie egoistycznej radości dawania. To niezwykle efektywne generowanie skondensowanej niechęci względem narzuconego siłą aktu dobra. Niechęci uprawianej na skalę kilku generacji młodych artystów.
Skutki takiego wielopokoleniowego prania mózgów są zatrważające. Na co dzień pracuję z dużą ilością grup muzyków grających w różnych stylach i formacjach wykonawczych. Grupy, w których średnia wieku to ok 25 lat wybuchają szczerym śmiechem na samo wspomnienie hasła „koncert charytatywny”. KAŻDY z ich koncertów BYŁ charytatywny. Trudno byłoby bardziej zdezawuować ten termin jak poprzez wieloletnie doświadczenie tych grup. Wolą mówić o „darmochach” i „pańszczyznach” godząc się na nie w ramach obowiązków uczelnianych lub przynajmniej opłacanych wyjazdów.
Starsi organizują się na forach internetowych, lub portalach, takich jak ten szczeciński, posiadający znamienną nazwę www.szanujciemuzykow.pl. Bo oto idea bezinteresownego dzielenia się muzyką została zszargana do poziomu braku szacunku do tej grupy zawodowej. Pozwólcie Państwo, że zacytuję fragment wypowiedzi jednego z całkiem uznanych szczecińskich muzyków:
Swego czasu dzwoni do mnie telefon. Okazuje się, że szykuje się koncert charytatywny w Kołobrzegu i czy nie chciałbym zagrać z zespołem na tej imprezie. Odpowiadam, że jak najbardziej jesteśmy zainteresowani takim koncertem i z pełną premedytacją pytam: za ile. Na co spotykam się z wielkim zdziwieniem po drugiej stronie, więc tłumaczę, że mam już za sobą kilka koncertów i coś takiego jak impreza charytatywna w naszym kraju nie istnieje. Na co spotykam się z jeszcze większym zdziwieniem, więc tłumaczę spokojnie dalej. Będzie scena, którą ktoś postawi i za nią skasuje, będzie nagłośnienie, za które ktoś skasuje, będzie akustyk, który przytnie swoje, będzie lało się piwo – też nie za darmo, nawet miła pani, która do mnie dzwoni też robi to w ramach swojej pracy, za którą bierze wynagrodzenie… itd. , więc dlaczego my muzycy mamy grać za darmo i robić z siebie frajerów ?!!! Na co pani opowiada mi bajkę o biednym chłopcu, na którego to właśnie będzie kasa zbierana. Mówię ok, w takim razie ustalmy cenę za koncert i faktycznie pomóżmy temu dzieciakowi i przekażemy od razu po koncercie całą naszą gażę osobiście do rąk tego chłopca, który jest w potrzebie i nie będziemy chcieli nawet zwrotu kosztu dojazdu i transportu sprzętu. Oczywiście tak się nie dało, bo agencja „charytatywna”, przez którą wszystko musiało przechodzić, ani grosza by na tym nie zarobiła. Na tym rozmowa się skończyła, a agencja ruszyła dalej pod parasolem chorego dzieciaka na poszukiwanie, nazwijmy to po imieniu – nieświadomych frajerów na swoją charytatywną ściemę !!! Mam nadzieję, że niniejsza historia uczuli nas wszystkich na tego typu manewry organizowane przez „ludzi dobrego serca”.
Odosobniony przypadek, powiecie Państwo? Nic bardziej mylnego. Zapraszam na www. Szanujcie Muzyków pl.
Czy istnieje recepta na uleczenie młodego pokolenia muzyków ze zgorzknienia i przywrócenie im wiary w wartość, etos i wyjątkowość działań charytatywnych? Czy jest nadzieja na renesans wartości bezinteresownych działań w świecie dźwięków? Z całą pewnością tak. Ale proces musi trwać proporcjonalnie do czasu, w jakim idea ta była szargana i nadużywana. Bezinteresowność musi odzyskać status WYJĄTKOWOŚCI, aby mogła być postrzegana jako szczególna i warta uwagi. To zadanie na dziesięciolecia. Póki co jej wymuszona wersja niszczy wiarę w ideały kolejnego pokolenia i dezawuuje szlachetność oryginału.
Co robić? Nie nadużywać. I choć wydaje się to dziwne i przewrotne: płacić za muzykę wszędzie tam, gdzie charytatywność NIE jest hasłem przewodnim. Piętnować nadużycia. Potraktować muzyków jako partnerów i współofiarodawców. Wówczas być może nowe pokolenie artystów odkryje na nowo radość płynącą z zagrania darmowego koncertu na szczytny cel. Satysfakcję z bezinteresownego grania koncertu pastorałek na oddziale onkologicznym. Przyjemność z nagrania płyty-cegiełki dla lokalnej parafii. Do tego czasu bardzo długa droga przed nami.
Radość dzielenia się swoim talentem, możliwość współodczuwania emocji zawartej w muzyce, dreszcz niepewności i ekscytacji wynikającej z unikatowego charakteru chwili, w którym Twoja muzyka rozbrzmiewa po raz pierwszy, magia momentu, w którym wskutek działania Twojej muzyki na twarzach słuchaczy pojawia się łza wzruszenia, przeżycie starogreckiego katharsis…
Te dobra towarzyszyć nam będą zawsze. Nie uświadamiajmy jednak muzykom na siłę, że mają tak wiele i dlatego tak wiele winni są bliźnim.
Sęk w tym, aby w czasach darmochy umieć odkryć na nowo i uszanować wartość daru.
Wbrew pozorom nie zawsze jest to takie oczywiste.
P.S. Konferencja wygłoszona podczas sympozjum pn.”Za darmo nie na darmo. Bezinteresowność, hojność, wspaniałomyślność – o rehabilitację cnót”
21 listopada 2009 roku na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie w ramach cyklu: Szczeciński Zalew Myśli przygotowanego przez Fundację Dom Rodzinny w Łysogórkach /www.fundacja-dom-rodzinny.org.pl/.