Co cisza robi z nami? Co my robimy z ciszą?
Słowa. Stuk, puk, trzask i zgrzyt, gdzieś obok przejeżdża karetka, jeszcze dalej któraś z matek rozpaczliwie woła zaginione dziecko. Szum pociągów. Tłuczone szkło. Donośna muzyka na jednym z peronów, hałas obcasów, szelest liści. Drobne łzy – kap, kap, kap… Darcie gazety, gryzienie jabłka, stukanie krawędzią buta w drewniane schody i paniczny oddech. Łamanie kości. Wołanie o pomoc. Śmiech i czarna rozpacz. Muzyka.
To wszystko tworzy nasze życie – dźwięków doświadczmy zawsze i wszędzie. Śmiem twierdzić, że towarzyszą nam one nawet podczas pierwszych mejotycznych podziałów, kiedy jeszcze nas nie ma, a zarazem istniejemy już w całej okazałości. Słyszymy to, w czym jesteśmy; jesteśmy w tym, co słyszymy. Nawet nie potrafimy oddychać, a mieszkamy pod sercem matki, któremu nieustannie się przysłuchujemy – wszystkie płyny ustrojowe tańczą wokół nas Jezioro Łabędzie, a my, jak ostatni głupcy, ulegamy im.
Kiedy witamy świat – a raczej świat wita nas – wkraczamy na ścieżkę poznania. Czasami udaje nam się milczeć samemu ze sobą i namiętnie wyrywać ostatnie włosy znienawidzonej lalce, ale to stopniowo wygasa, wygasa… Ginie, giniemy. Stajemy się świadomi, a więc umieramy. Jesteśmy wszyscy jednakowi, a przy tym tak niesamowicie odmienni. Żyjemy identycznie. Identycznie kroczymy krzykiem i buntem, żeby równie identycznie dać temu kres – krzyk się zmienia, topnieje, nabiera powagi i wyrazu, ciągle w nas jest… A za nim tysiąc słów. Tysiąc najgłupszych w świecie słów, wypowiadanych bez przyczyny, sensu i celu – mówimy, żeby mówić. Mówimy, żeby nie milczeć. Mówimy, żeby zabić ciszę; żeby zabić to, przed czym nieumiejętnie uciekamy. Czasem sami siebie nie chcemy słuchać, ale wstydzimy się do tego przyznać – przecież mowa jest srebrem. Mowa to diament, mowa to kryształ, dzięki któremu jesteśmy tak lubiani. Kiedy upuścimy lampkę czerwonego wina, wystarczy, że wypowiemy słowo koniunktura lub równie dziwaczne purgatorium, a zebrany wokół tłum z własnego przekonania da nam rozgrzeszenie i jeszcze zacznie rzucać pardon, pardon! Jesteśmy wielcy. Mówimy wspaniale. Jeszcze wspanialej śpiewamy. A rzeczą, która przekracza wszelkie progi największej wspaniałości jest… huk. Huk, stuk, puk, puk, puk – kto tam? Halo? Oddzwonię, nie mogę teraz rozmawiać! Trzask. Rozbiłam butelkę. Podoba mi się ta muzyka, dobrze, że puścili ją tak głośno. Podczas wyborów Miss Polonia do sali wkroczył uzbrojony mężczyzna. Pięć osób nie żyje, dwadzieścia siedem jest w stanie krytycznym. Słyszałaś? Słyszałeś? Wyłącz tę telewizję! Zaczyna się audycja w radiu. Przycisz, proszę, uspokój tego psa! Wrrr, mamo, jadę samochodem! Pralka się zepsuła, trzeszczy jak opętana. Ćwiczysz gamę od poniedziałku i wychodzi ci ona równie beznadziejnie… Przesłuchamy najnowszą płytę? Pójdziemy do kina? A może zawieziesz mnie w końcu do tego nowego klubu? Podobno jest tam głośno, ale wódka tania. Samochód nie chce odpalić. Ten tramwaj zaraz się rozleci. Proszę, nie krzycz… Nie krzycz na mnie! Nie krzycz, zostaw! Nie baw się linijką, tylko odrób te lekcje. Zrób to. Nie rób tego. Napraw. Mogę? Nie możesz. Wrrr, bzzz, aua, zostaw, mogę? Nie możesz. Trzask. Plusk. Nie krzycz! Kap, kap, kap. Halo? Halo? Nie słyszę! Wstaw wodę na herbatę…
Czasem musi minąć pięć, czasem dziesięć – w innym wypadku nawet sześćdziesąt siedem lat – żebyśmy zdali sobie sprawę, jak szybko uciekamy. Biegniemy w ślepą uliczkę tylko dlatego, że się boimy. Czego? Kogo? Milczenie jest niczym. Nie ma milczenia, tę dziwną nazwę nadajemy temu, co jest przeciwieństwem rozmowy. A cisza? Czym jest cisza? Ona w ogóle istnieje, czy może stworzył ją ktoś, kto nieco szybciej pojął fakt ciągłej ucieczki? Ona jest. Ona jest, ale siedzi w ukryciu – nigdy się nie ujawni, bo wtedy każdy by w nią uwierzył, a przecież nie taki jest jej cel. Ona zaprasza każdego, ale ów każdy udaje, że nie słyszy. Zagłusza jej głos radiem, telewizją, krzykiem i wołaniem, żmudną nauką gry na perkusji, zrywaniem starego tynku, pijackim fałszem… A może naprawdę nic nie słychać?
Kiedy mija rok, siedem, dziesięć, pięćdziesiąt dziewięć i dziewięćdziesiąt pięć lat – poddajemy się. Pozwalamy na chwilę umrzeć ciału, a wnieść się duszy – zostajemy sam na sam ze sobą, sobą i sobą. Między mną, mną i mną jestem tylko ja, ja i ja – moje, moje i moje wyobrażenie tańczy z trzema ciszami. To nie jest łatwe, ale wzbogaca. Zamykamy oczy. Otwieramy je. Znów zamykamy i otwieramy – a kiedy stwierdzamy, że nadszedł moment kulminacji, zadajemy sobie pytanie: co cisza robi z nami? Jest.
Cisza sprawia, że wszystko to, co dotąd zagłuszane było nicością i pustką, staje się wreszcie zauważalne i tak niesamowicie drażniące. Mamy przed oczami miliony słów, obrazów, wydarzeń i twarzy, chcemy zapomnieć, ale nie potrafimy… Cisza mówi nam, że nie możemy. Ona przywołuje najgorsze sceny i wbija nam je w serce jak najostrzejszy nóż, później przesuwa go w górę, w dół, na boki… Wykrwawiamy się emocjonalnie i chcemy krzyknąć stop, wracamy mentalnie do przeszłości, krzyczymy, wijemy się, wykrzywiamy twarz… To mija. Przy pomocy ciszy. Cisza kieruje losem jak pionkami na planszy, ma wszystko wynotowane, doskonale wie, w której sekundzie zatrzymać agonię. Uspokaja nas. Kładzie rękę na rozgrzanym ramieniu i delikatnie szepce: już dobrze, już po wszystkim. Kiedy pytamy jej, dlaczego nas rani, cichutko odpowiada: ja uświadamiam. Nienawidzimy tego, czego się wstydzimy. Wstydzimy się tego, czego nienawidzimy. A ona każe nam ciągle myśleć. Każe rozważać każde z możliwych wyjść, każdą opcję, każdy nieumiejętny krok… Mamy do siebie żal i chcielibyśmy zapomnieć, ale ona nie pozwala. Kręci głową i spokojnym głosem tłumaczy, że nie można założyć opatrunku na zakażone rany, a delikatnie je przemyć, wyciągając po kolei każdy odłamek szkła i każde ziarnko piasku. Chociażby krwawiło i bolało. Ma boleć, ma krwawić. A kiedy odkazimy bolące miejsce, przyłożymy gazę, sięgniemy po bandaż… stajemy się spokojni. Najspokojniejsi na całym świecie. Zaczynamy trzeźwo patrzeć na niektóre sprawy i nagle skaczemy z radości, bo opadły z nas wszystkie negatywne emocje. Załatwiamy sprawy nie tym, czego tak naprawdę w nas nie było, a czystym i świadomym rozumem, sercem. Nie żałujemy żadnych słów. Uwielbiamy swoje czyny. Dziękujemy ciszy, że pozwoliła nam cierpieć. Dziękujemy, że zbawiła nas naszą własną udręką.
Cisza uczy nas myśleć racjonalnie. A czego my uczymy ją? Co z nią robimy? Ściskamy jak nic nieznaczący grosz, który przed chwilą znaleźliśmy na ulicy. Zamykamy w klatce, kładąc kluczyk tam, gdzie na pewno nikt nie zagląda – przecież nie możemy się podzielić. Dusimy. Wyduszamy, czeszemy, ubieramy… Zostawiamy na czarną godzinę, której i tak nigdy się nie spodziewamy. Traktujemy ciszę instrumentalnie. Wydaje nam się, że jej tak naprawdę nie ma – przychodzi jednak moment, w którym zostaje nam tylko ona… Nie wiemy tego. Myślimy, że to głupie opowiastki zdewociałych kobiet, a takich przecież nie będziemy słuchać. Nikogo nie będziemy słuchać. Słuchać będziemy tylko radia, wyuczonego tonu pani z wiadomości, nawet znudzonego mruczenia kota sąsiadki, ale… nigdy nie pomyślimy o problemach. Zagłuszymy je. Razem z ciszą wepchniemy na dno szafy, bo naprawdę nie ma o czym myśleć – jakoś to będzie albo nie będzie. Nie chcemy tego wiedzieć. Cisza wciąż w szafie, pod łóżkiem, w którejś z ciasnych szuflad, w worku na śmieci, małym pudełeczku, puszce po piwie… Problemów coraz więcej, coraz wyżej, coraz szerzej. Udajemy. Słuchamy, zagłuszamy, nie przyjmujemy. Oszukujemy się. I nagle przychodzi dzień, w którym padamy na kolana i przepraszamy wszystko wokół. Składamy ciszy hołd, jesteśmy z nią, uczestniczymy w jej procesach… A wraz z nami wszystko to, o czym dotąd chcieliśmy zapomnieć. To nas nie wzbogaca. To nas przerasta. To sprawia, że zamykamy się na siebie i świat, bo nadzieja odleciała gdzieś na woskowych skrzydłach. Apatia. Marazm. Marazm i apatia – pięć odmian depresji, smutna ja, smutny ty, świat bez sensu… W obliczu ciszy rzeczywistość wylewa na naszą głowę wiadro lodowatej wody – jej bezdźwięczność piszczy w naszych uszach i daje znak, że trzeba to jak najszybciej zakończyć. Cisza podsuwa nam najmądrzejsze i najbardziej tragiczne pomysły, sami odpowiadamy sobie na pytania, sami jesteśmy dla siebie najgorszym psychologiem. Cisza nas zabija. W ciszy zdajemy sobie sprawę z tego, jak wyobrażamy sobie życie, a jakie jest naprawdę – ona dosadnie stawia przed nami lustro i śmieje się prosto w twarz, ukazując to, o czym dotąd nawet nie myśleliśmy. Podcina nam skrzydła. Siada po turecku, trzyma w rękach kubek gorącej czekolady i z pewną przekorą w głosie twierdzi, że nasze plany są śmieszne. Wskazuje palcem: o, proszę, w takiej klasie jesteś!, po czym równie efektownie sięga wzrokiem kilka lat świetlnych stąd, żeby ukazać, jak mają się do tego wszystkiego marzenia. Drwi z głopoty i naiwności, po stokroć policzkuje, nie pozwala ponieść się złudzie… Podsuwa rozwiązania, których się boimy. Rozwiązania, od których uciekamy, jednak część zawraca i siedemnastu z nas z parapetu okna skoczy, zatrzaskując oczy… Co my robimy z ciszą? Obwiniamy ją. Obwiniamy, a jednocześnie szukamy spokoju i chwilowego oddechu, który – dątąd zatruty – ma szansę na chwilowy detoks. Panujemy nad ciszą i nadajemy jej kształt. Wyciskamy jak cytrynę. Wykorzystujemy. Bawimy się, przeżywamy, a za chwilę porzucamy – i znów robimy wszystko, żeby zagłuszyć świat. Stuk, stuk, puk, puk, puk, halo? Odbierz! Szansa, szansa, szansa… Szansa na sukces… Za pięć minut zaczyna się ten nowy serial, jeżeli zaraz nie przełączysz, porozmawiamy inaczej. Nie krzycz! Nie krzycz. Wszystko, tylko nie krzycz…
Co cisza robi z nami? Skłania do przemyśleń. Oswaja z bólem, podaje rękę cierpieniu, ale także rzeczywistości. Wykonuje nieumiejętne zdjęcia naszym niezadowolonym minom, żeby ukazać istotę procesu życia i z uśmiechem na twarzy powiedzieć: a nie mówiłam! Co my robimy z ciszą? Nie doceniamy jej. Zakopujemy i zapominamy. A kiedy musimy sobie przypomnieć, dostrzegamy jedynie negatywy, którymi chwilę później podcinamy żyły. Nie doceniamy ciszy. Nie doceniamy tego, że ona jest z nami zawsze i wszędzie – nie chcemy tego wiedzieć, bo przecież nie jesteśmy wrażliwi. Oni nie są. A ci, co jednak są, uważani są za wariatów. Jestem wariatką.