Poświęcam się czy korzystam z przywileju? Paradoks siły i słabości

Konferencja przygotowana na sympozjum „Silny potrzebuje słabego” w ramach I Szczecińskiego Zalewu Myśli na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie

Arkadiusz  Więcko

  Poświęcam się czy korzystam z przywileju? Paradoks  siły  i  słabości

 

       Słabi źródłem siły?

Powiem tak: silny w nas potrzebuje słabego w nas. Choć słabość towarzyszy nam wszystkim, tym nie mniej chciałbym zwrócić uwagę na obecną w społeczeństwie, liczną grupę osób naznaczonych swoją słabością w sposób szczególny, namacalny. Mam na myśli niepełnosprawnych fizycznie, intelektualnie, nieuleczalnie chorych, życiowych outsiderów, osoby dotknięte  rodzinnymi tragediami. To są żywe ikony, darmowe stacje ładowania „życiowych akumulatorów”. Ta grupa dotkniętych słabością w niezwyczajny sposób jest zakrytym przed światem źródłem siły! Jak do niej dotrzeć? Wystarczy zacząć z uwagą pochylać się nad takim „słabym”. Ale kiedy jest się młodym i silnym, to słabość wydaje się zbędnym balastem. Odwracamy się wtedy od niej. Trudno młodemu człowiekowi uwierzyć, że spotkanie ze słabym może być pomocne w realizacji siebie. Minęło sporo czasu zanim potrafiłem zobaczyć fakt, że od słabych dostawałem znacznie więcej niż sam mogłem im zaoferować /własny czas, talenty, zaangażowanie/. Doświadczyłem wręcz zaspokojenia swoich często skrywanych – bo wydawało się, że nierealnych – marzeń.  Pogłębione relacje ze „słabymi” uwrażliwiły mnie na wszystko dokoła. Otrzymałem nowe „światło” na swoje życie rodzinne, zawodowe, pasje w wolnym czasie.  Niestosownym określeniem jest tu termin: poświęcanie. Często księża patrząc na takich świeckich wolontariuszy pochylających się nad słabymi mówią : pięknie , pięknie, i zaraz podziwiają. A to poświęcenie ma owszem swoją cenę, ale też  przynosi znacznie większą nagrodę. Jest to po prostu absolutna wymiana, nie żaden jednostronny akt hojności, udzielania jakichś „nadwyżek” przez tzw. silnego. Oczywiście pochylanie się nad słabymi, to nie jednorazowe gesty, lecz konkretna ofiara z siebie, swojego czasu, przyjemnostek, niekiedy pieniędzy. To bycie wiernym. To co początkowo było dla mnie „ciężarem”, wydawało się ograniczeniem mojej wolności, stało się z czasem – ale nie od razu – „słodkim” jarzmem, poszerzeniem zakresu wolności „do”!                                                                                                                                                                Czy to „działa” także w odniesieniu do osób pogrążonych słabością, które nie akceptują swojego cierpienia czy miejsca jakie przyszło im zająć na społecznej drabinie? Moja odpowiedź jest twierdząca, o ile nie zlękniemy się  takiej sytuacji i ryzyka porażki po ludzku rzeczy biorąc – wiem to z praktyki.

     

 

      W szkole prawdziwej przyjaźni

Czas przejść do konkretnych przykładów „owocowania” słabości. Sęk leży w tym, że siły która rodzi się ze słabości nie da się uchwycić w „pędzie”, można co najwyżej ocenić skutki jej  działania. Podobne zresztą kłopoty napotykają fizycy czy ekonomiści, gdy chcą zdefiniować siły fizyczne czy ekonomiczne. Zadowalają się opisem skutków ich działania!                                                                                                     W moim życiu było tak… W młodości poszukiwałem miejsca , gdzie mógłbym spotkać prawdziwych przyjaciół. Był to okres stanu wojennego. Do człowieka  „z zewnątrz” podchodzono wtedy nieufnie jak do potencjalnego konfidenta. Gdy próbowałem „wejść” w środowisko akademickie /będąc zaraz po studiach/ odnosiłem wrażenie, że oczekuje się ode mnie mądrych wypowiedzi, i tym sposobem pozwala się dopiero zaistnieć w grupie. Ten rodzaj „zakładniczej” relacji nie odpowiadał mi. Szukałem dalej. I tak trafiłem za sprawą koleżanki z duszpasterstwa – mającej autystycznego syna –  do grupy osób niepełnosprawnych intelektualnie, którzy regularnie odbywali w osiedlowym klubie przy ulicy św. Marcina swoje spotkania z udziałem „zdrowych” przyjaciół : małżeństwa Ani i Marka. To był zaczyn jeszcze nie ukonstytuowanej wspólnoty międzynarodowego ruchu „Wiara i Światło”. Nic szczególnego tam nie robili: tańczyli na przemian śpiewając, wpadając sobie co jakiś czas w objęcia, obśliniając się przy tym w tych aktach czułości. Ja z natury gość poważny, rzadko patrzący ludziom w oczy, poczułem się zakłopotany tą –według mojej oceny – przedszkolną sytuacją i zająłem bezpieczną pozycję „pod ścianą”. Pewnie bym tak pozostał do końca spotkania, gdyby nie Dorotka, osoba z zespołem Down`a, która podchodząc do mnie spytała: Jak masz na imię? Czemu się z nami nie bawisz? Wzięła mnie za rękę /jak malucha!/ i wciągnęła do wspólnej zabawy. Te dwa pytania Dorotki, której już nie ma pośród nas, chodzą mi stale po głowie przez dwadzieścia parę lat od tamtego spotkania. Pytanie o imię , to pytanie o moją istotę, niepowtarzalność. To zwrócenie uwagi na moją osobę ze względu na nią samą, bez kontekstów: Od kogo jesteś? Kto cię polecił? Kim jesteś?/ bo może mi się na coś ta znajomość przyda?/. Z kolei drugie pytanie zahaczało z troską o stan mojego ducha. Skoro nie masz ochoty się z nami bawić, to pewnie cię coś smuci, coś przeżywasz i nie jest to dla mnie obojętne – oznajmiała mi poza słowami Dorotka. To ona zapoczątkowała we mnie drogę odkrywania istoty życia jako bezinteresownego spotkania z drugą osobą. Oczywiście nie nastąpiło to od razu, raczej był to proces stopniowego odsłaniania prawdy o ważności relacji w naszym codziennym życiu. Na początku Pan Bóg „wziął” mnie na gitarę. Posługując jako akompaniator u boku Marka grającego na skrzypcach, widziałem w tym sens swojej obecności we wspólnocie z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie. Kiedy jednak pewnego dnia – po dokonanej operacji – straciłem głos i stanąłem na równi ze słabymi: wydawało mi się, że już nie miałem tu czego szukać! To co było moim darem stało się moją słabością. Zrozumiałem, że muszę na nowo odszukać swoje miejsce we wspólnocie ze słabymi. Złapałem się na tym, że tak naprawdę odwiedzałem innych , bo coś dla nich lub do nich miałem: książkę do oddania, zaproszenie na koncert, sprawę do załatwienia, imieninowy prezent. Krótko mówiąc: robiłem różne rzeczy dla innych ze względu na coś. Nie było we mnie nastawienia, że idę na spotkanie z drugim ze względu na niego samego, tak bez specjalnej okazji czy pretekstu. Bezinteresowne oddanie swojego czasu drugiej osobie wydawało mi się rozrzutnym marnowaniem cennego/!/ kapitału. „Na gruzach” swojego ogołocenia, w poczuciu niemocy „leczyłem się” z interesownego spoglądania na relacje z innymi. Moimi profesorami w szkole towarzyszenia drugiemu w przyjaźni byli słabi – osoby z niepełnosprawnością intelektualną, nieprzeciętnie obdarowani w umiejętność nawiązywania relacji, budowania więzi. Ta lekcja odcisnęła piętno na mojej pracy nauczycielskiej. Relacje stały się dla mnie probierzem jakości spotkania z innymi i sensem nawiązywania nowych znajomości. Nie zapomnę zdarzenia jakie miało miejsce kiedyś na cmentarzu. Żegnałem moją mamę. Rodzina już się rozeszła  pogrążona w żałobie ( żony jeszcze przy mnie wtedy nie było). Wydawało mi się , że pozostawałem sam przy grobie. Nagle odkryłem, że stoi cichutko obok mnie – Krzyś, aktualnie solista w naszym Zespole Piosenki Naiwnej. Krzyś nie okazywał żadnego zniecierpliwienia mimo upływającego czasu i nie czuł się z tego powodu „głupio”. Chociaż nie potrafi wyraźnie mówić, nie pokazywał na zegarek, że już zrobiło się późno. Nie marszczył brwi na znak przesady. Krzyś stał wiernie przy mnie, bo ja miałem potrzebę stania dalej. Zrozumiałem, że to mój prawdziwy przyjaciel – chce mi po prostu towarzyszyć bez zbędnych pytań w rodzaju: po co? dlaczego? Przyjaciel, który mi nigdy tego wprost nie powiedział, ani pewnie nie powie. Przyjaźń się raczej okazuje, niż mówi o niej! Jeśli raz zakosztujesz niekłamanych relacji, zaczynasz mieć dość na całe życie: stosunków ledwie poprawnych, „czajenia się”, sztywniactwa, krygowania. Stajesz się wolnym do bycia sobą!

W ruchu „Wiara i Światło”, u boku osób z niepełnosprawnością intelektualną było mi dane przez 25 lat doświadczać doniosłej roli relacji w życiu ludzkim. To relacje sprawiają, że jest nam albo dobrze, albo źle w czyimś towarzystwie. To jakość relacji sprawia, że czujemy się szczęśliwi, spełnieni lub nie. Uczestnicząc w szkole budowania więzi, wielokrotnie odczuwałem działanie paradoksalnej wymiany: czując się chwilowo „silnym” i dając coś z siebie „słabym”, o wiele więcej od nich wzamian otrzymywałem.

       Co ma wspólnego matematyka z dobrymi relacjami?

Na koniec spróbuję się podzielić swoją obserwacją relacji z punktu widzenia matematyka, a raczej nauczyciela języka matematyki. Niech mi wybaczą profesorowie, jeśli znajdą w moich wywodach oznaki dyletanctwa. Nie boję się takich zarzutów, bo cóż lepszego pozostaje mi na emeryturze jak dziecięco zadziwiać się światem i ryzykować własne hipotezy na temat jego pochodzenia, narażając się na błędne mniemania w opinii tzw. środowiska? Odwagi bycia sobą „bez względu na pogodę” nauczyli mnie moi słabi przyjaciele, i wiem już , że kto trzyma ze słabymi nie straci na tym!                                                                                                                                                                                                                                                                                                                    Mówi się, że matematyka to królowa nauk. W czym więc ta królewskość miałaby się przejawiać? Wydaje się, że w spojrzeniu na wszystko z lotu ptaka, w poszukiwaniu istoty każdej rzeczy. Czyżby matematyka miała „dotykać” także międzyludzkich relacji? Na wstępie przytoczę więc w skrócie kurs o relacji uporządkowanej na zbiorach z rozszerzonego programu matematyki wyższej w liceum i spróbuję przenieść jej własności na grunt stosunków społecznych. W matematyce relacja uporządkowana, czyli „dobra”/oczekiwana przez nas/ to taka, która– zdaniem matematyków – spełnia trzy warunki. Po pierwsze musi być zwrotna , czyli A pozostaje w relacji z A. Mógłbym ten postulat zinterpretować na gruncie relacji społecznych tak: żeby być w dobrych relacjach z innymi, powinienem pozostawać najpierw w dobrych relacjach sam ze sobą /samoakceptacja!/. Drugi warunek relacji uporządkowanej /”dobrej”/ to symetryczność: jeśli A jest w relacji z B, to B jest także w relacji z A. Rozumiem ten postulat tak: dobra relacja wymaga wzajemności! Ja tobie – ty mi. Ja dziś czuję się silny i pomagam tobie, a jutro może być zupełnie odwrotnie. Trzeci warunek uporządkowanej relacji – zdaniem matematyków – to zasada przechodniości: jeśli A jest w relacji z B i B w relacji z C, to A pozostaje w relacji z C. Według mnie ten postulat głosi potrzebę wspólnoty ducha w uporządkowanej czyli dobrej relacji. Jeśli ja czuję się dobrze w towarzystwie Jadzi, a Jadzia ma swoich przyjaciół, z którymi się dobrze czuje, to ja będę się z nimi także dobrze czuł, nawet gdybym ich spotkał po raz pierwszy w życiu!

O zajmowaniu postawy służebnej

Podsumowując swoje doświadczenia spotkania z tzw. słabymi mogę stwierdzić oczywistość: więcej zadowolenia jest w dawaniu niż w braniu. Więcej też dostałem niż sam mogłem dać. Na pochylanie się nad osobami słabymi, dotkniętymi słabością w sposób szczególny, można spojrzeć jeszcze z innej strony jako na trening postawy służebnej. Gdzie nie spojrzeć chętnych do służenia niewielu. Lubimy powoływać się na zakres swoich obowiązków, kompetencje, paragrafy i nie wychodzić poza nie. Kochamy mieć święty spokój. Damy innym, kiedy co najwyżej kiedy nam na czymś zbywa. A może trzeba nam  jak śpiewa Jacek Kleyff: „nie musieć nic, żeby wiedzieć, co tak naprawdę muszę”? Odnoszę wrażenie jakby wielu ludzi zatraciło potrzebę bycia bezinteresownymi i przestało czerpać radość z faktu, że  coś robią dobrego za darmo, choć wcale tego nie musieliby czynić. Pochylając się nad tzw. potrzebującymi trzeba pamiętać , że granica pomiędzy słabym, a silnym przebiega w naszym sercu. Podchodząc z takim nastawieniem do osoby potrzebującej, nigdy nie poczujemy się jako ci „wiecznie” wykorzystywani, co to tylko zawsze dają /ileż można?/, a wręcz przeciwnie: odczujemy to spotkanie jako  wymianę, jako wielkie dobrodziejstwo dla nas samych. Przytulajmy się więc do słabego w sobie i w drugim, bo to niezawodna gwarancja szczęśliwego życia!

 

Arkadiusz Więcko

 

Arkadiusz Więcko – szczecinianin, z wykształcenia – ekonometryk, z racji wykonywanego zawodu –  nauczyciel matematyki  w szkole podstawowej / od dwóch lat na wcześniejszej emeryturze /, z poczucia obowiązku – założyciel Fundacji Dom Rodzinny w Łysogórkach, z zamiłowania – założyciel i współtwórca Zespołu Piosenki Naiwnej.

Brak możliwości komentowania.