Autorka: Iwona Ilczyszyn, 1 LO w Szczecinie
Współczesny świat oczekuje od nas, że wszyscy będziemy tacy sami: rozmyci, niepewni,
pozbawieni wartości i ideałów. Mimo, że codziennie podejmujemy tysiące decyzji, często
postępujemy bardzo schematycznie, według określonych norm i realiów. Zdarza się, że nie
wyrażamy swojego zdania dla tak zwanego „świętego spokoju”. Robimy to co nam każą inni, czego
od nas wymagają, lub to co po prostu w danej sytuacji wypada. Ślepo stajemy do wyścigu o lepsze
jutro, o łatwiejsze, wygodniejsze życie, tracąc przy tym to, co najistotniejsze, ponieważ w natłoku
codziennych spraw i rutyny zamykamy swoje serca… Nie mamy czasu na okazanie prawdziwych
uczuć, które etapowo zanikają. Z dnia na dzień tracimy więzi i wspólnoty z innymi, przez co stajemy
się anemiczni, niepewni. Wkrada się w nas obojętność i egoizm. Zamykamy się w swoim życiu
ograniczonym szarą codziennością, minimalizując przy tym kontakty. Podążając za cywilizacją,
uparcie dążymy do samorealizacji, zaspokajania tak naprawdę własnych potrzeb, jedynie pod
pretekstem zapewnienia dobrego bytu innym.
W głębi duszy jednak każdy z nas chciałby kochać, jak również być kochanym. Jest to jednak
zakodowane w naszej mentalności tak głęboko, jako coś naturalnego i oczywistego, że z czasem
okazuje się, że zapominamy to okazywać. „Przecież wiesz, że Cię kocham”, „Sam rozumiesz”. Ale to
nie do końca tak działa, bo potrzebne są gesty. Prawdziwa miłość potrzebuje dowodów. Mimo, że
„wie”, „rozumie”, ale chce czuć, doświadczać namacalnie. Człowiek jest istotą społeczną i mimo
wszystko potrzebuje do funkcjonowania innych ludzi, pragnie bliskości, po prostu bycia razem.
Z drugiej strony obawia się jednak odpowiedzialności oraz konsekwencji decyzji swoich, a także
drugiej osoby. Nie chce skrzywdzić partnera swoim nietrafionym wyborem. Nie do końca ufa
samemu sobie, a skoro on sam nie wierzy, to nawet nie będzie w stanie w pełni angażować się w
związek, który bez mocnej podstawy, praktycznie nie ma szans przetrwania. Wszystko zaczyna się w
głowie.
Oprócz szlachetnej troski o skrzywdzenie drugiej osoby istnieje także sytuacja odwrotna. Przez
zewsząd otaczające nas zawody i rozczarowania, przestajemy darzyć zaufaniem inne osoby. Boimy
się kolejnych porażek, tracąc przy tym także szansę na szczęście, które z łatwością może przemknąć
nam koło nosa.
Ludziom wydaje się, że będą wiecznie młodzi. Nie chcą się ustatkować, ani ograniczać. Często
uciekają od dojrzałości, myśląc „mam jeszcze czas”. Chcą nacieszyć się wolnością i niezależnością,
nie dostrzegając jak szybko ten czas ucieka im przez palce. Coraz więcej współczesnych ludzi jest
zagubionych w swoich własnych uczuciach. Nie mogą zrozumieć samych siebie, więc szukają innych
rozwiązań. Wraz z postępem i rozwojem świata, rośnie ich świadomość i wpływy na realia
społeczeństw. Jako społeczeństwo mamy tendencje do nowoczesności, odstępujemy od tradycji i
dawno przyjętych modeli, które zastępujemy innowacyjnymi rozwiązaniami w każdej dziedzinie
życia, nawet w podstawowej komórce społecznej, jaką jest rodzina oraz u jej podstawy- w
małżeństwie.
To właśnie z uproszczenia życia, dostosowania norm do swojej wygody rodzą się zwolennicy
związków nieformalnych. Są one sposobem na niesprecyzowane uczucia i potrzeby ludzi. Czy
jednak faktycznie są one lepsze od konwencjonalnego modelu męża i żony?
Rozpatrując ten problem, warto najpierw zastanowić się chwilę nad tym, czym właściwie
jest kohabitacja? Samo słowo pochodzi z języka łacińskiego: „con”- wspólnie, „habitare”- mieszkać,
przebywać.
W gruncie rzeczy związki partnerskie można tłumaczyć dosłownie jako „wspólne przebywanie”,
ponieważ konkubinów nie łączy żadna więź prawna. Takie osoby mieszkają razem, prowadzą
gospodarstwo domowe, zachowują się i współżyją jak normalne małżeństwo, jednak w świetle
polskiego prawa pozostają sobie obce. Czerpią korzyści bez zbyt wielkiego angażowania się w
konsekwencje. Jest to tak zwane „życie na kocią łapę”. Wiele osób decyduje się na taki wariant
z różnych powodów. Jednym z nich są na przekład profity materialne, ekonomiczne. Przy posiadaniu dziecka
w związku niepotwierdzonym prawnie, kobieta może czerpać ulgi z tytułu
samotnej matki. Ma ona możliwość rozliczania podatku z dzieckiem, pierwszeństwo przy rekrutacji do
przedszkola, prawo do zasiłku I tym podobne. Mężczyzna nie ponosi zobowiązań, szczególnie
finansowych wobec partnerki, nie odpowiada za jej utrzymanie I zapewnienie warunków do życia.
Związek partnerski jest alternatywą małżeństwa i jego swoistą imitacją. Partnerzy niby decydują się
na bycie razem, jednak pozostawiają sobie w tle tę otwartą furtkę, przez którą pewnego dnia mogą
bez konsekwencji uciec i jakby nigdy nic, wrócić do własnego świata, w którym liczą się tylko oni
sami. „Partnerstwo” jest tym kołem ratunkowym przed odpowiedzialnością. Ludzie boją się
decydowania. Myślą, że gdy wybiorą drogę partnerstwa, są tacy dorośli, niezależni, ale jest wręcz
przeciwnie. Tak naprawdę jest to oznaka niedojrzałości, a samo podejście w ten sposób do drugiej
osoby jest niepoważne. Wyznacznikiem samodzielności jest gotowość ponoszenia konsekwencji
swoich czynów. Skoro się kogoś kocha i chce z nim być, to nie ma możliwości „na chwilę”, „na
próbę”. Powinno być to uczucie na całe życie, chęć zapewnienia drugiej osobie bezpiecznej
przyszłości. Oczywiście nie wszystkie związki są tak idealnie, lecz nie można z góry spisywać ich na
straty, bo wtedy nie ma to najmniejszego sensu. Razem z drugą osobą tworzy się dom-azyl, miejsce
do którego się wraca, w którym znajduje się zrozumienie i wsparcie, z gwarancją, że ktoś w nim
czeka, że nigdy już nie pozostanie się samemu z problemami, a ta druga osoba kocha wiernie
i bezgranicznie. Wybiera się takiego partnera, lub partnerkę, która nie stworzy kolejnych
zmartwień, a zawsze uleczy te obecne, chociażby dobrym słowem. Prawdziwa rodzina powinna być
zbudowana na fundamencie zaufania. Związki partnerskie nie dają przede wszystkim tej pewności i
stabilizacji, a jak można ufać w niepewności? Kohabitacje są takie „byle jakie”, w rzeczywistości
bardzo delikatne, chociaż od delikatności uciekają. Z jednej strony powstają by uniknąć wątłości,
zbędnego rozczulania, partnerzy wzbraniają się przed rutyną, wyrzekają się ewentualnej zazdrości,
żeby pozostać niezależnym sobą, a niezależność to przecież siła oraz samowystarczalność. Z drugiej
jednak strony granica jest bardzo cienka. W jednej chwili można wszystko stracić. Jeden nieostrożny
krok i partner może odejść na zawsze, bo nic go nie trzyma. W przypadku związku prawnego
występuje ten moment zawahania, przewlekłe procedury rozwodowe, zmuszają do przemyśleń i
refleksji. Niczym nie zatwierdzony związek partnerski można jednak bardzo szybko zakończyć i
zostawić partnera z niczym.
Pojęcie związku partnerskiego od razu wywołuje we mnie poczucie moralności i tu się rodzi
konflikt. W „Piśmie świętym” czytamy: „[…] dobrze jest mężczyźnie nie łączyć się z kobietą. Ze
względu jednak na niebezpieczeństwo rozpusty niech każdy ma swoją żonę, a każda swojego
męża…” W cytowanym fragmencie jest mowa o „niebezpieczeństwie rozpusty”, a przed
niebezpieczeństwem należy się bronić i przeciwdziałać mu. Wynika z tego, że powinniśmy bronić
się przed rozpustą i rozwiązłością. Zdaniem wielu związki partnerskie są „legalizacją zła”, ponieważ
wspomniana rozwiązłość, cudzołóstwo jest tutaj bezkarne, a wręcz przewiduje się możliwość
występowania niewierności partnerów.
Zgodnie z doktryną religii nie tylko katolickiej, małżeństwo jest uświęconym przez Boga związkiem
kobiety i mężczyzny. Związki partnerskie mogą być również homoseksualne, co zaprzecza właśnie
naukom kościołów. Co w takim razie daje nam ślub kościelny? Jest to przede wszystkim związek
trwały. Wypowiadając przed Bogiem, przed partnerem i samym sobą, a także w obecności
świadków i gości słowa przysięgi, zobowiązujemy się trwać w małżeństwie pomimo trudności, „w
zdrowiu i w chorobie…”. Formuła „oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci” daje poczucie
przynależności, jest potwierdzeniem miłości szczerej,zdecydowanej. To jest dopiero odwaga,
powiedzieć komuś „tak” na całe życie, ze świadomością dzielenia wszystkich radości i smutków,
podjęcia opieki i troski z pełną odpowiedzialnością. Jest to moment, w którym nie liczy się już „ja”,
ale „my”. Kończy się beztroska, a zaczyna nowa droga, na wspólnym początku której, świadomie
przyjmuje się zmiany. Osoby, które wybierają partnerstwo, często boją się stereotypu typowego małżeństwa, a także
samego określenia „mąż”- głowa rodziny, „żona”- podległa mężowi, bez własnego zdania. Nikt
jednak nie nakazuje podporządkowania się tradycyjnej, nieco przestarzałej już pod względem
współczesnego rozwoju definicji małżeństwa. W nowoczesnej rodzinie zdanie kobiety liczy się tak
samo, jak mężczyzny. Skończyły się czasy władzy męża, a dyskryminacji kobiet. W XXI wieku mamy
równouprawnienie. Rodzina jest teraz wspólnotą, pojmowaną jako wartość ogółu.
Osiemnasty artykuł Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej mówi „ Małżeństwo jako związek
kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką
Rzeczypospolitej Polskiej” .Państwo chroni i zatwierdza związki heteroseksualne. Pary żyjące w
związkach partnerskich upominają się o powszechne wprowadzenie pojęcia kohabitacji, jako
nowego modelu związku. Domagają się od rządu równości par. Po wprowadzeniu odpowiedniej
ustawy konkubenci będą mogli między innymi wspólnie rozliczyć się z podatku, wziąć kredyt.
Posiądą możliwość reprezentowania siebie nawzajem oraz pobierania świadczeń i dziedziczenia
dóbr materialnych w razie śmierci jednego z partnerów.
Zasady działania związku partnerskiego w razie uchwalenia ustawy będą naprawdę bardzo zbliżone
do aktualnego stanu rzeczy dla małżeństw cywilnych. Dlaczego więc robi to aż taką różnicę?
Inność kohabitacji nie przejawia się zbytnio w codziennym funkcjonowaniu, oprócz tego, że nie
zobowiązuje do wierności, lecz właśnie w biurokracji. Do zerwania związku partnerskiego ma
wystarczyć zgodne oświadczenie partnerów złożone do urzędu stanu cywilnego. Ma się to odbywać
„szybko i bezboleśnie”, bez udziału sądu. Uważam, że jest to tylko i wyłącznie próba ułatwienia
sobie życia oraz uniknięcia konsekwencji. Polega na osiągnięciu korzyści przy ograniczonym
wkładzie własnym. Jest to typowe, materialistyczne podejście przyszłościowego typu ekonomisty,
który liczy zyski pod każdym względem i w każdej kategorii.
Jeśli o mnie chodzi, stanowczo popieram związki małżeńskie. Są one dla mnie bardziej
spójne, logiczne i sensowne. W wyższym stopniu gwarantują ustatkowaną przyszłość. Powstają na
fundamencie zaufania i szczerej miłości, gotowej do ponoszenia odpowiedzialności, wspierania i
tworzenia dzieła wspólnoty.
Jeśli chodzi o związki partnerskie, raczej ich nie popieram, ponieważ dla mnie związek nie jest
chwilowym zaspokojeniem potrzeb, ale poważną, wiążącą decyzją, na miarę dorosłego człowieka.
Z jednej strony potrafię zrozumieć skrajne przypadki obawy przed wiązaniem się na stałe z drugą
osobą, ale nie potrafię pojąć jak można mówić „zależy mi”, ale w praktyce widać, że to jednak nie
do końca. W czym przeszkadza parze zakochanych jeden podpis na dokumencie? Czy dochowanie
wierności jest już naprawdę tak trudne dla dzisiejszych ludzi? Jaki więc jest sens wchodzenia w
jakiekolwiek bliższe relacje, skoro z góry ich losy są przesądzone i zależą nie od starań zakochanych,
ale od chwilowego widzimisię. Dla ludzi, którzy naprawdę się kochają, dokument jest on tylko
formalnością, dopełnieniem. Oni wszystko co najważniejsze mają w sercu. Wierność nie jest tylko
obowiązkiem, ale jest założeniem, oczywistością, którą się spełnia nie z przymusu, lecz z chęci i
szczerego, prawdziwego uczucia.
Związek polega przede wszystkim na dawaniu czegoś z siebie.
Nie bądźmy materialistami! Nie dajmy się zmanipulować modzie. Miejmy odwagę kochać
naprawdę, a nie tylko udawać..