Moi rodzice – Maria i Stefan Chałubińscy

Agnieszka Gonerko z domu Chałubińska

 

Moi rodzice – Maria i Stefan Chałubińscy

 

Wydaje mi się , że jako ludzie możemy jedynie dążyć do bezinteresowności. Nigdy nie będzie to status quo, lecz pewna droga i pewna postawa w czasie tej drogi. Zajmowanie bezinteresownej postawy to nieustający trud zmagania się ze sobą i z codziennością.

Antoine Saint-Exupery  pisał: „Miłość prawdziwa zaczyna się wtedy gdy niczego w zamian nie oczekujesz”. Mówimy  więc o miłości najgłębiej pojętej, nie o uczuciach, lecz o akcie woli, która ostatecznie kształtuje rzeczywistość.

Proszono mnie, abym podzieliła  się refleksjami dotyczącymi życia moich rodziców. Będę mówiła o ludziach, którzy poza wielką pasją sensownego życia, mieli także swoje słabe strony i porażki. Jednak to –  co wydaje mi się – było najistotniejsze w ich życiu: walczyli o to, co było dla nich ważne. Jednocześnie stale zmagali się ze swoją słabością, próbowali wciąż zaczynać od nowa podejmując codzienne wydarzenia jako zadanie. Rodzice moi Marian i Stefan Chałubińscy nie byli łatwym małżeństwem. Obydwoje indywidualiści, różniący się wiekiem/15lat/, środowiskiem rodzinnym– to wszystko nie ułatwiało im wzajemnego porozumienia. Ojciec – idealista, matka – praktyk. Tata miał nie normowany czas pracy jako przewodnik tatrzański. Na mamę spadała większość obowiązków codziennych. Wspólne wakacje też nie były możliwe. Różnili się też zapatrywaniami na poszczególne sprawy. Tata był bardziej krytyczny, radykalny, mama –zaś łagodniejsza, wyrozumiała. Poza wzajemnym uczuciem i szacunkiem, połączyła ich miłość do gór i praktykowana wiara w Boga. A w konsekwencji tego wspólna modlitwa. Czy to codzienna, czy też wynikająca z określonej sytuacji, gdy dowiedzieli się o czyimś nieszczęściu, bólu, potrzebie wsparcia lub też radości za którą pragnęli wspólnie dziękować. Przeżyli ponad czterdzieści lat w małżeństwie.

Mama , Maria z domu Gerder, córka nauczycielki łaciny i greki oraz Wiedeńczyka, profesora Uniwersytetu Poznańskiego, wyrastała w Poznaniu w dostatnim domu, kształcona wszechstronnie. W czasie wojny z powodu choroby ojca, w wieku lat szesnastu musiała całą rodzinę utrzymywać pracą biurową. Po wyzwoleniu podjęła studia na wydziale germanistyki, geologii i geografii – została absolwentką Uniwersytetu Poznańskiego. Jej pasję stanowiły góry: wędrówki, wspinaczka, głębokie przeżycia w majestacie piękna stworzenia. I tak w czasie kursu wspinaczkowego mama spotkała ojca jako instruktora. Po bliższym poznaniu, dostrzegając wspólne ideały i dążenia pobrali się w roku 53. Mieli dwójkę dzieci: moją siostrę Kingę, która jest profesorem medycyny w Wiedniu i mnie Agnieszkę /także lekarkę/.

Wychowywane byłyśmy w przekonaniu, że niezależnie od tego co nam było dane, mamy dzielić się dobrem z innymi. Im więcej kto otrzymał –podkreślał wielokrotnie ojciec – tym więcej jest zobowiązany. Pozwolę sobie na mały przykład. Z pamiętnika mamy: „Dziś list biskupów. Piszą o laicyzacji czyli planowym usuwaniu Boga z całego życia. Myślę że moje apostolstwo może właśnie polegać na wprowadzaniu Boga w najdrobniejsze szczegóły mojego życia. Robię to od lat, ale ostatnio jeszcze intensywniej. Właściwie mogę chyba powiedzieć, że tkwię w Bogu, albo raczej On tkwi mocno w moim życiu codziennym, w każdym szczególe”.

Żyliśmy bardzo skromnie, a jednak mama odmawiała płatnych korepetycji językowych, by ten czas spędzać z nami – dziećmi. W czasie zabawy, wycieczek, wspólnych rozmów przekazywała swoje najgłębsze przekonania. W atmosferze radości, otaczającego piękna natury, mogła wskazywać na Tego, który nas obdarował. Miałyśmy możliwość poznawania Boga jako wspaniałego towarzysza życia. Podobny wpływ mieli rodzice na moje własne dzieci, którymi się ofiarnie zajmowali.

Pamiętam jak mając około dziesięciu lat odważyłam się podejść do jakiejś kobiety ciężko dźwigającej, by zaoferować swoją pomoc. Wiedziałam, że mamę to ucieszy. Sama wielokrotnie widziałam ją w podobnych sytuacjach. Maria Chałubińska pracowała zawodowo jako nauczycielka w sanatorium dziecięcym w szkole podstawowej i liceum. Ze względu na charakter pracy: uczenie dzieci chorych i kalekich ukończyła zaocznie pedagogikę specjalną. Kochała swoją pracę. Była wymagającym pedagogiem, ale też wychowawcą i przyjacielem. Chciała zainteresować przedmiotem, nauczyć. Poświęcała dużo czasu po lekcjach na tłumaczenie słabszym uczniom trudniejszych tematów. Starała się być sprawiedliwa i bezstronna.

Cytat z pamiętnika mamy: „U mnie nie ściąga naprawdę nikt – odzwyczaiłam. Dzieci wiedzą, że gdy obleją będą pisać drugi i trzeci raz, aż do skutku. Z całą życzliwością zmuszę ich do opanowania tego materiału. Wiedzą, że nie jestem złośliwa, że tu chodzi o uczciwość na której musi opierać się życie.” I dalej pisze: „Szósty czerwiec. Klasyfikacja klas siódmych i ósmych: zostawiłam jednego tępaka w klasie, ale po namyśle i po modlitwie do Ducha Świętego zgodziłam się go jeszcze przepytać i … przepuścić ze względu na jego rodziców – staruszków. Upierałam się natomiast przy dostatecznej ocenie uczennicy bardzo poirytowanej co miano mi wybitnie za złe.”

Kontakt z uczniami był indywidualny. Wzajemne relacje traktowała jako dar i do dziś niektórzy z jej wychowanków są naszymi przyjaciółmi. Mama niejednokrotnie starała się urozmaicić pełne cierpienia życie swoich wychowanków. Opowiadano mi jak pragnęła umożliwić sparaliżowanym uczniom doświadczenie piękna gór. Zabierała kolejką na Kasprowy Wierch sama ich dźwigając.

Wielu uczniów po zakończeniu szkoły utrzymywało z nią korespondencję zwierzając się i prosząc o radę w życiowych decyzjach. Bywało, że wspierała swoich wychowanków materialnie czy też czasowo opiekując się ich dziećmi. Zaprzyjaźniona była z jedną ze swoich uczennic, niewiele młodszą – naszą „przyłataną” ciocią poruszającą się na inwalidzkim wózku. Zabieraliśmy ją na wakacje, choć nie byliśmy zmotoryzowani, co wymagało z naszej strony dużego wysiłku fizycznego i zwiększonych wydatków.

Dla mnie te kontakty i włączanie się w pomoc słabszym były czymś niemal oczywistym. Mniej dla mojej  młodszej siostry, która jako dziecko w poszukiwaniu siły i estetyki była skrępowana inwalidztwem. Dziś jest głęboko przekonana  o istocie tego rodzaju zaangażowania i sama je praktykuje.

Matka umiała dostrzegać rozliczne potrzeby innych ludzi. Pomagała cicho w miarę możliwości. Pamiętam słoik do którego przez lata wrzucała dziesięć procent swoich niewielkich zarobków z przeznaczeniem na dobry cel,  rezygnując tym samym z wielu swoich potrzeb.  Odkładanie na dzielenie się spowodowało też spór pomiędzy moją siostrą a mamą. Kinga pracując już  w Austrii przesyłała lub przywoziła do Polski/w czasach niedoboru stanu wojennego/ różne drobnostki – między innymi słodycze – których mama by sobie sama nigdy nie kupiła. Czekolady wędrowały na strych, a przy okazji były rozdawane kolejnym osobom, które sobie nie mogłyby na nie pozwolić. Kinga pragnąc mamę rozpieścić podpisywała te słodycze, a czasem łamała po to, by nie mogły być dalej rozdawane. Również kiedy mama odwiedzała mnie w Szczecinie nie chciała, abym kupowała jej kuszetkę na „zakopiański” pociąg. Wolała, spędzając podróż „na siedząco”,  zaoszczędzić pieniądze i przeznaczyć je dla potrzebujących.

Przypominam sobie odwiedziny mamy u pewnej staruszki, matki jednej z jej koleżanek. Były to regularne przez lata wizyty, noszenie bielizny do prania. Przypominam jak mama otaczała serdecznością nienormalną kobietę starając się dla niej o przytulny kąt.

Korespondencja odgrywała u mamy bardzo ważną rolę. Wsłuchana w adresata autentycznie interesowała się jego problemami , dzieliła się doświadczeniem i wspierała. Dziś , piętnaście lat po śmierci matki nadal wymieniamy myśli z jej serdecznymi przyjaciółmi.

W czasach komunizmu wielokrotnie przenosiła przez granicę nielegalne książki religijne dla słowackich seminarzystów.

Z pamiętnika mamy: „Zanoszę pełen książek plecak do Jana. Stefan uważa to za duże ryzyko. Ja też. Ale są sprawy, które ktoś musi zrobić nawet za cenę – tego , co tak wysoko sobie cenię – wolności, wolności wyjazdów w świat.”

Rodzice mieszkali w małym domku w Zakopanem , który jako jedyny w rodzinnej posiadłości Tytusa Chałubińskiego– służąc onegdaj jako przybudówka dla służby – ocalał z wojennej pożogi w 1945 roku. Mimo bardzo ograniczonego metrażu /40 m kw./przebywała u nas przez wiele lat chora babcia. Ja sama nie miałam nigdy własnego pokoju. Rodzice otwarci byli na odwiedzających ludzi. Wystarczyło, że ktoś ze znajomych potrzebował wypocząć w serdecznej atmosferze lub  marzył o spędzeniu czasu w górach , a nie było go stać na wynajęcie pokoju – zostawał zaproszony!  Nie było to łatwe na co dzień. Ja także podsuwałam rodzicom znajomych ze studiów nie doceniając ile wysiłku i wydatków, rezygnacji z domowej intymności z tym się wiąże. Oni jednak ze względu na miłość do mnie nie odmawiali.

Z pamiętnika mamy: „ Już od wielu dni mieszka u nas B.M., zajmuje mój pokój. Cieszę się, że mogę jej pomóc gościną, serdecznością, której ona jest tak spragniona. Ale bardzo męczy mnie brak własnego kąta.”

I dalej: „Zjawiła się trójka M., która nie ma gdzie zanocować. Straszliwie nie chce mi się powiększać tłoku – taka czuję się zmęczona. Ściągamy ze strychu materace, urządzamy im pokój / mają śpiwory/. Jak to dobrze gdy Boża łaska pomoże przezwyciężyć własny egoizm.”

W notatkach mamy z lat 70.tych znalazłam przykładowe dane: jednego roku 370 osobonoclegów, kolejnego – 544. Psy jakie mieliśmy w domu pochodziły zawsze ze schronisk dla bezdomnych zwierząt, a swoją wdzięczność okazywały wiernością.

Rodzice kochali góry. Razem wprowadzali nas, a potem moje dzieci  w Tatry. Mama nie tylko była nauczycielką, ale podobnie jak ojciec miała zawód przewodnika tatrzańskiego. Zginęła w Tatrach, gdzie odczuwała głęboko Bożą obecność i miłość.

Po pogrzebie w „Wierchach” ukazał się artykuł mojej siostry pod redakcją Wiesława Wójcika o mamie, który kończył się słowami: ”Cechowała ją ogromna dobroć i wrażliwość. Toteż w ostatniej drodze obok najbliższych towarzyszyli jej licznie zgromadzeni, nie tylko koledzy przewodnicy i młodzież, ale również osoby biedne i chore, samotne, którym przez całe lata niosła z pełnym oddaniem pomoc i współczucie.”

Z pamiętnika mamy: „Dzień Wszystkich Świętych, a więc nasze święto, bo przecież dążymy do świętości. Pamiętam jeszcze podczas wojny w dniu moich dwudziestych urodzin napisałam w pamiętniku: chcę być święta, chcę się do ludzi uśmiechać. Ile z tego zrealizowałam? Uśmiech – chyba tak. Dwa dni temu zaczepił mnie mój dawny uczeń: – Co pani  jest, taka pani dziś inna? – Dlaczego? –spytałam. – Bo pani się dziś nie uśmiecha. To był prosty chłopak i powiedział to szczerze. Dla mnie stanowiło to ogromny komplement. A więc uśmiech realizuję, ale świętość?…”

Ojciec mój Stefan, jeden z czworga dzieci Ludwika –chemika, syna doktora Tytusa Chałubińskiego i Antoniny z Kamińskich. Wychowywany w skromnych warunkach międzywojennego kryzysu ekonomicznego, po skończeniu gimnazjum rozpoczął studia matematyczne, których nie ukończył z powodu pogarszającej się wady wzroku. Prawie całe jego życie związane było z Zakopanem i Tatrami. W 1945 roku został ratownikiem, ochotnikiem GOPR-u uczestnicząc w wielu wyprawach ratunkowych. Trzy lata później zaczął pracować w Tatrach jako zawodowy przewodnik. Wciąż doskonaląc swoje umiejętności został przewodnikiem I stopnia oraz instruktorem narciarstwa. Pasjonował się botaniką. Znał znakomicie florę Tatr zyskując również uznanie u oprowadzanych po górach naukowców. Obecnie opracowywany jest jego zielnik w Instytucie Botaniki PAN-u w Krakowie. Będąc przewodnikiem wprowadzał ludzi w góry, jak mawiał: w oazę ciszy i piękna, w świątynię Boga. Uczył podziwu i majestatu przyrody. Wielu turystów przez długie lata wspominało wycieczki prowadzone przez tatę. Niektórzy jego podopieczni stali się naszymi przyjaciółmi.

Małgosia Gąsowska tak wspomina mojego ojca: „Kiedy staliśmy już na szczycie lub przełęczy objaśniał roztaczającą się wokół panoramę nazywając owe kolosy, stawy i doliny. Z matematyczną precyzją podawał ich wysokości, powierzchnie, głębokości i długości. Byłam oczarowana , a jednocześnie obawiałam się , że jednocześnie tego wszystkiego nie spamiętam. Wówczas ten wspaniały przewodnik, mędrzec pocieszał mnie, że Pan Bóg nie wymaga znajomości nazewnictwa tatrzańskiego! Po czym dodawał, że najistotniejsze jest to, by odczuwać tchnienie Wszechbytu.”

W setną rocznicę urodzin Stefana Chałubińskiego w tym roku /2008/ w maju otrzymaliśmy list od syna jego przyjaciela, Jacka Ciechanowskiego. Oto fragment: „Pamiętam z dzieciństwa wrześniowe wyjazdy ojca w Tatry, które były jakimś uświęconym rytuałem w rodzinie. Nie zawsze wędrował z waszym ojcem, ale zawsze znajdowali sposób, by się spotkać. To nie była taka znajomość, żeby przyjemnie usiąść „przy wódeczce”. Obaj darzyli się jakimś nadzwyczajnym, wzajemnym szacunkiem. Rozmawiali bardzo serio o pryncypiach, o Bogu, o rzeczach ostatecznych. Dla mnie dzieciaka była to całkiem czarna magia. Kiedy ojciec zabrał mnie w Tatry pierwszy raz miałem osiem lat. Pamiętam, że najbardziej uroczystym momentem wyprawy była wizyta w waszym domu. To było niemal jak wtajemniczenie. Wiele razy miałem przyjemność i zaszczyt spotykać się w późniejszych latach  z waszym ojcem. Wiem z rozmów z nim, że także dla niego przyjaźń z moim ojcem była ważna. Widział z kolei w moim ojcu zalety, których ja sam nie umiałem dostrzec, a które –słyszane z ust kogoś ważnego- napawały mnie dumą.” 

Mój ojciec traktował Tatry jako dobro ogólnoludzkie będące własnością pokoleń przeszłych, obecnych jak i przyszłych. Wielokrotnie występował publicznie przeciwko pogwałceniom prawa chroniącego tatrzańską przyrodę przed zakusami tych, którzy starali się skomercjalizować Tatry na własny użytek. Bardzo krytycznie odnosił się też do funkcjonowania kolejki na Kasprowy Wierch. Przewożąc masy turystów dopuszcza się – jego zdaniem-  do postępującego niszczenia tych łatwo dostępnych terenów. Uważał, że to zbrodnia i przesądzenie losu Tatr. Miał już koło osiemdziesięciu lat, kiedy na Kasprowym urządzono spotkanie przewodników czy ochroniarzy/przyrody/. Ojciec udając się na to spotkanie nie wjechał kolejką. Wszedł i zszedł pieszo. Ochrona przyrody zawsze leżała Stefanowi Chałubińskiemu na sercu. Pamiętam z dzieciństwa jak tatuś –bo tak do niego mówiłyśmy- pokazywał nam rośliny czy to w ogrodzie czy w górach wymieniając ich nazwy, łacińską i polska. Odkrywał przed nami, apotem moimi dziećmi wspaniały świat i dar przyrody. Mimo skromnych warunków materialnych hojnie zaopatrywał domową bibliotekę w książki o tematyce przyrodniczej, filozoficznej i związanej z wychowaniem. W 1983 roku został członkiem-współzałożycielem Towarzystwa Ochrony Tatr dla którego opracowywał statut. Piętnaście lat później znalazł się w elitarnym gronie polskich intelektualistów, którzy protestowali przeciwko organizacji zimowej olimpiady w Zakopanem.

Oto fragment prasowego wywiadu z tatą: „Nie wystarczają popularne hasła o ochronie przyrody. Trzeba być człowiekiem wierzącym, nie jakoś tam wierzącym, ale wierzącym w transcendentną duchowość. Że to właśnie my jesteśmy odpowiedzialni za życie.”

Miał opinię człowieka prawego szukającego prawdy. Uważano też, iż jest trudnym, niemodnym moralistą, który stawia uczciwość wobec siebie i własnych ideałów ponad wszystko, nie dbając o wygodę życia, zaniedbując swoje życiowe interesy. Ojciec odziedziczył po dziadku Tytusie 1,5 ha lasu, cennego zakopiańskiego starodrzewia. Nie uważał się jednak za właściciela, lecz za dzierżawcę dóbr, które powierzone zostały mu dla  pomnożenia dobra ogólnoludzkiego.

W wywiadzie dla „Dzikiego życia” wspomina: „Mój ojciec Ludwik nie sprzedał ani jednego metra lasu, a byliśmy w fatalnej sytuacji materialnej . Proponowano mi, żebym sprzedał ziemię na działki budowlane, a wówczas stałbym się milionerem. Iluż moich kolegów – przewodników pukało się w czoło mówiąc mi, że i tak tego nie uratuję. Tymczasem teren ten został opracowany przyrodniczo w pracy magisterskiej Tomasza Boruckiego i po wieloletnich staraniach taty, rok przed jego śmiercią – za zgodą wojewody małopolskiego –utworzony został Pomnik Przyrody „Las Chałubińskich”. Podobno pierwszy w powojennej Polsce, pozostający prywatną własnością obszar leśny o charakterze rezerwatowym, chroniony prawnie na wniosek właścicieli.

Bezkompromisowość ojca nie była wygodna dla niego i otoczenia.  Na przykład to, że nie robił zakupów w niedzielę było dla niego oczywiste. Nie chciał też korzystać z żadnych produktów kupowanych kiedykolwiek w sklepach, które pracowały w niedzielę!

W swoich notatkach zapisał: „Kontemplacja – dojrzały etap modlitwy, pokorne trwanie w miłości, przyjaźni z Panem w oparciu o słowo Boże. Pełnowartościowy czyn musi być owocem kontemplacji .”

Miał umysł wciąż otwarty, ciekawy świata, systematyzujący wiedzę na gruncie wykształcenia matematyczno-logicznego.

Z notatek szkolnych ojca: „Jasny mi świeci cel przed oczyma dzięki Bogu: zdobyć w gimnazjum rzetelną pracą maksimum wiedzy i wykształcenia. Z drugiej strony wykształcić charakter.”

Gorąco pragnął dzielić się z ludźmi swoją wiedzą, doświadczeniem i temu poświęcał sporo czasu. Już w gimnazjum zanotował: „Często też mamy możliwość zastosować swoje wiadomości  z ławy szkolnej w rozmowie lub też służyć nimi mniej oświeconym,  którym los nie pozwolił skorzystać ze skarbnicy wiedzy.”

Żywo wspominam jak w ostatnich latach, ojciec chodząc już z trudem o lasce, prawie niewidomy przynosił w plecaku do wspólnoty – był we wspólnocie odnowy w duchu świętym-  książki, które sam sprowadzał uznając je za warte rozpowszechniania. Pod koniec życia, a zmarł mając 92 lata, coraz słabszy, schorowany oddawał się w dużej mierze modlitwie. Pytającym: jak się czuje?,  odpowiadał: tak jak się Panu Bogu podoba. Miał świadomość sensu cierpienia, nie narzekał. Krótko przed śmiercią zanotował: „Cisza i skupienie , by odnajdywać pełnię swego ja: swoją osobowość, odrębność od świata rzeczy, świata zewnętrznego życia. Czy dobrze szukamy Boga?’”

Mówiłam na początku, że bezinteresowność jest dla mnie pewnym dążeniem , zmaganiem w podejmowaniu wyzwań codzienności, odpowiedzią na otrzymane dary.

Wspomnienia o swoich rodzicach chciałabym zakończyć przeczytaniem listu, jaki mama napisała do swojej ciężko chorej przyjaciółki: „Krychno moja kochana, chciałabym w tych tak ciężkich dla Ciebie chwilach upewnić cię, że pamiętam o Tobie i wspieram modlitwą. Wszystko co tobie tu napiszę jest Ci dobrze znane i praktykowane w ciągu Twojego, prawdziwie chrześcijańskiego życia. Pragnę jednak , aby moje słowa były dowodem siostrzanej pamięci i wsparcia. Kiedy przypomnę sobie te niezliczone czyny miłosierdzia bliźniego, które stale praktykowałaś, jestem o Ciebie spokojna. Powiedziano bowiem: błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Także i w tej ostatniej , może najtrudniejszej chwili. Równocześnie chwila ta stanowi ukoronowanie naszego życia . Od lat modlę się za siebie i za swoich bliskich, aby ten moment spotkania rył pełen pokoju i radości powodowanej ujrzeniem kogoś najdroższego, najbliższego sercu, bez umiaru kochającego. Na jego wezwanie odpowiedzią może być tylko bezgraniczna ufność i świadomość, że obejmują nas miłujące ręce Pana. Wyobrażam sobie jak bardzo teraz może być Ci trudno, ciężko. Pamiętasz? – jest taki zwrot w psalmie: „Miłuję Cię Panie, mocy moja”. Albo u św.Pawła: „wszystko mogę w tym, który mnie umacnia”. Życzę więc odwagi we współcierpieniu z Panem. Życzę również pogody ducha, która staje się świadectwem chrześcijańskiego przeżycia ostatniego okresu. Popatrz na napis na kartce: „Wiele dajesz, ale ile otrzymujesz ?”. Warto dla błogosławionej szczęśliwości przetrzymać i  ofiarować Panu tę trudną  codzienność pamiętając o słowach: „ochotnego dawcę Bóg miłuje”. Nie wiem czy zobaczymy się na tym świecie, ale liczę na nasze spotkanie w niebie, w jasności , miłości i szczęściu. A więc: sur sum corda magnificat – do zobaczenia!”.

    

           

P.S.  Konferencja wygłoszona podczas sympozjum pn.”Za darmo nie na darmo. Bezinteresowność, hojność, wspaniałomyślność – o rehabilitację cnót”

21 listopada 2009 roku na Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie w ramach  cyklu: Szczeciński Zalew Myśli przygotowanego przez Fundację Dom Rodzinny w Łysogórkach /www.fundacja-dom-rodzinny.org.pl/.

Brak możliwości komentowania.